środa, 23 sierpnia 2017

O Reprezentacji Polski koszykarzy : "Nie jesteśmy chłopcami do bicia"

      Naszym obowiązkiem jest wyjście z grupy. Ale paradoks polega na tym, że ten nasz obowiązek będzie zarazem sukcesem. Mamy jednak na tyle zgrany i doświadczony zespół, że nas na to stać.

Łukasz Cegliński: Jakby miał Pan opowiedzieć o reprezentacji Polski koledze np. z Australii, który nie ma pojęcia o naszej ekipie, to co by Pan powiedział?
Jacek Łączyński: Najkrócej: że to nie są chłopcy do bicia.
Łukasz Koszarek powiedział ostatnio, że często gramy fajnie, a na koniec się „obsrywamy”, ale moim zdaniem to już przeszłość. Coraz więcej naszych zawodników gra w silnych europejskich klubach, także w pucharach i oni, a przez to cała reprezentacja, nie mają się czego obawiać. Pewnie, daleko nam do tego, by ogrywać najlepszych, ale ostatnie mecze z Niemcami czy Rosją, drużynami średnimi, na naszym poziomie, pokazały, że z nimi możemy zwyciężać i gonić czołówkę.
Mamy zespół, nie powinniśmy się nikogo bać.
Patrząc na grę – co się Panu w tej reprezentacji podoba?
– Na podstawie turnieju w Hamburgu – pamiętajmy, że to sparingi, przy nich zawsze jest jakieś „ale” – mogę powiedzieć, że plusem tej drużyny jest to, że nie jest oparta na jednym czy dwóch graczach. Mecz z Serbią – świetny Mateusz Ponitka. Niemcy – Adam Waczyński. Rosja – A.J. Slaughter. Codziennie mieliśmy innego lidera, a przecież swoje dokładali pozostali.
Drugi plus to atmosfera, którą buduje się poprzez wygrane. Ewidentnie widać, że ten zestaw graczy się lubi, dobrze się ze sobą czuje – to bardzo ważne, dzięki temu łatwiej grać zespołowo, wszystko się nakręca. Trener Mike Taylor ma do tego dobry charakter, potrafi to budować, a na dodatek już w sparingach stworzyć namiastkę poważnej gry – sposobem motywowania, reakcjami na ławce, krzykiem i klaskaniem, nawet atakiem na sędziów, skakaniem przy linii bocznej. Gracze dzięki temu mieli wrażenie, że każda akcja w ataku i w obronie jest ważna. Tak właśnie będzie już za chwilę na EuroBaskecie.

Inna fajna rzecz, którą zaobserwowałem – mamy coraz większy szacunek u rywali. Może nie wszyscy zwracają na to uwagę, ale ja widzę, jaki jest stosunek przeciwników do naszych graczy. Gwiazdy – Aleksiej Szwied czy Bogdan Bogdanović – podchodzą do Ponitki czy Waczyńskiego, rozmawiają z nimi w trakcie meczu. Widać większy szacunek. Takie małe rzeczy też trzeba budować i to się dzieje.
A jeśli chodzi o konkretne rzeczy na boisku – w jakich elementach robimy postępy?
– Zacznę może od tego, co na turnieju w Hamburgu mi się nie podobało. Zawsze lepiej skończyć na pozytywach.
Pierwszy minus: powrót do obrony. Najbardziej widoczny w meczu z Serbią, momentami był to kłopot ogromny. Brakowało asekuracji, byliśmy rozrzucani nie tylko w klasycznej kontrze, ale także w przedłużonej – rywal znajdował dziurę w obronie, od razu tam podawał. Strasznie dużo punktów straciliśmy przez to spod samego kosza.
W następnych meczach widać było, że trenerzy zwrócili na to uwagę, mniej było tych błędów. Ale wciąż trochę za dużo.
Druga rzecz: obrona przeciwko pick and roll, błędy w defensywie zespołowej. Sama zasłona to współpraca dwóch graczy i w ataku i w obronie, ale grać musi cała piątka. Wszyscy muszą wiedzieć i znać wtedy swoje miejsce na boisku. I u nas w defensywie wielokrotnie brakowało mi myśli przewodniej – np. co ma robić Karnowski i jak mają przesuwać się i pomagać pozostali.
Na koniec minusów, na pewno trzeba wspomnieć o małej ilości kontr, które przecież dają łatwe punkty. Ale znów wiążą się czasami z większą liczbę strat, trzeba więc skalkulować co nam się bardziej opłaca.
W meczu z Serbią była sytuacja, gdy pick and rolla grali Bogdanović z Marjanoviciem – Przemek wykonał drobny ruch w kierunku kozłującego, ale w efekcie znalazł się pomiędzy i ani jednemu nie przeszkodził, ani drugiego nie asekurował.
– Właśnie, i to nie była pojedyncza akcja. Oczywiście, nie wiemy, jakie było założenie trenera, przecież sposobów na grę przeciwko pick and roll jest wiele, ale patrząc na te akcje z boku można było mieć wrażenie, że Przemek nie do końca wie, co ma grać.
Problemem była też współpraca pozostałej trójki, która bezpośrednio nie bierze udziału w grze dwóch na dwóch. Rotacja, zmiana krycia, pomoc – w tym się gubiliśmy. Z drugiej strony zauważyłem wiele dobrego w sytuacjach, w których przegrywaliśmy akcje jeden na jednego z obwodu – wtedy rotacja była dobra, szczególnie obwodowych. Karol Gruszecki, Michał Sokołowski czy Przemek Zamojski przechwycili sporo piłek dzięki zejściom na dół, na linię podania.
Przy zasłonach bywało z tym gorzej.
Wychodzi nam to różnie w zależności od środkowego – Adam Hrycaniuk bardzo dobrze kryje przy pick and rollach, wychodzi wysoko, szybko wraca. No ale niewiele daje w ataku. Natomiast Karnowski, wokół którego może kręcić się ofensywa, w obronie przy pick and rollach jest dużo wolniejszy.
– Oczywiście, to problem. Można powiedzieć, że gdybyśmy połączyli dwóch, trzech graczy w jednego, to mielibyśmy koszykarza wybitnego. Ale to tak pół żartem.
„Bestia” bije się, walczy, jest dynamiczny jak na środkowego, a Przemek, choć jest silnym graczem, w obronie porusza się słabiej, jego intensywność jest gorsza. Inaczej nie będzie. Trzeba więc dostosować sposób naszej obrony do ich możliwości.
Gdzieś pomiędzy nimi jest Damian Kulig, który daje jeszcze inne możliwości grania, takie small ball z rzucającym z dystansu środkowym. Które jest lepsze – z nim, czy to tradycyjne, z Karnowskim?
– Kulig to już doświadczony zawodnik. W ataku da sobie radę i na piątce, i na czwórce. Jego rzuty za trzy powodują wyciąganie na obwód wysokiego co stwarza większą szansę np. Ponitce na zbiórki ofensywne. Jest to rozwiązanie, z którego na pewno będziemy korzystać.
W obronie, myślę, że inaczej musimy kryć np. zasłony z Hrycaniukiem czy Kuligiem ,a inaczej z Karnowskim.
Jeszcze jakieś minusy, czy przechodzimy do plusów?
– Jedno i drugie razem – faule. Bardzo dużo ich popełniamy, ale też sporo wymuszamy. Jednak 24  przewinienia, to średnio 6 fauli na kwartę, trochę za dużo. Dobrze, że sami potrafiliśmy zmusić przeciwnika do fauli i przez to wykonywaliśmy sporo rzutów wolnych, a to bardzo istotny koszykarski element, wielokrotnie decydujący o wyniku. Nasza skuteczność ponad 70 proc. nie jest zła, ale chciałoby się więcej i oby tak było na ME.
Jeśli chodzi o plusy – podoba mi się rozstawienie naszych graczy w ataku przy penetracjach. Gra bez piłki to wielokrotnie klucz do udanej akcji, to  pewne zasady ustawień w zależności skąd jest penetracja. Gdy robimy przewagę, to dobrze się ustawiamy, piłka trafia tam, gdzie powinna, są dodatkowe podania, znajdujemy otwarte pozycje. Dobrze się to ogląda, a gdy jeszcze na koniec piłka wpada do kosza to super motywuje zespół.
Drugi plus – mała liczba strat. Naprawdę mała, w Hamburgu z Serbią, Niemcami i Rosją ograniczyliśmy je do ilości, za którą można chwalić. Nie było głupot, zgubionych piłek, z których padały łatwe punkty dla rywali. Tu duży plus dla naszych jedynek.
Inny pozytyw – skuteczność rzutów za trzy punkty i potencjał, jaki mamy pod tym względem. Wiadomo, z rzutem jest tak, że zdarzają się różne dni, ale my na każdej pozycji możemy nimi straszyć, więc oby na ME wpadały trójeczki.
To może być nasza broń i możemy to wykorzystać, natomiast oczywiście nie możemy popadać w skrajność – z Serbami zaczęliśmy od pięciu trafień, a potem zapomnieliśmy, że trzeba grać także do środka. W pierwszej kwarcie oddaliśmy tylko trzy rzuty za dwa, to zdecydowanie za mąło.
Wyobraźmy sobie taką sytuację – gramy pierwszy mecz ze Słowenią, przegrywamy jednym na 7 sekund przed końcem. Jakiej akcji się Pan spodziewa, co w takim momencie powinno być naszym fundamentem?
– No właśnie nie wiem i pewnie nie wie tego żaden przeciwnik. I to dobrze, to efekt tego, o czym mówiłem na początku – mamy kilku liderów, każdy mecz kreuje innego. Najważniejsze, żebyśmy my wiedzieli, co i jak mamy zagrać. No i koniec końców liczy się to, aby piłka wpadła do kosza, choćby tak jak Ponitce w meczu z Rosją, z 10 metrów o tablicę.
Na marginesie – pamiętasz najważniejsze mecze Chicago Bulls? Tam nie zawsze ostatni rzut oddawał Michael Jordan – John Paxson, Steve Kerr, B.J. Armstrong też wygrywali mecze.
A.J. Slaughter, temat zawsze gorący. Jak Pan w tym momencie ocenia jego grę?
– W Slaughterze nie podoba mi się to, że gra w polskiej reprezentacji. On nie jest Polakiem.
Natomiast jest to dobry koszykarz, dla mnie bardziej dwójka niż jedynka, choć  w meczu z Rosją wypadł bardzo dobrze i jako rozgrywający, i jako strzelec. Musimy jednak wiedzieć za co go mamy rozliczać, a on sam musi czuć kiedy prowadzić grę, a kiedy być egzekutorem. Jeśli jednak chodzi o klasyczne prowadzenie gry, pozycję rozgrywającego, to wolę, gdy robi to Łukasz Koszarek.
Slaughter jest dwójką, a nie jedynką. Zresztą sam A.J. o tym mówi.
– Tak jest, o to chodzi! Jeden z meczów w Hamburgu zagraliśmy ustawieniem Koszarek – Slaughter i to jest nawet niezły wariant. Ale nie mamy w kadrze trzeciej jedynki i to potencjalny problem, jeśli coś się wydarzy – odpukać: kontuzja lub faule.
Mike Taylor sam przyznaje, że podejmuje ryzyko.
– Bardzo duże ryzyko. Jeszcze gdyby Slaughter i Koszarek grali tylko na zmianę, to problem byłby mniejszy. Ale widać wyraźnie, że jedną z opcji jest ich wspólna gra, a to oznacza więcej minut dla obu, większe zmęczenie itp. Na EuroBaskecie, gdzie grasz pięć meczów w sześć dni, to może mieć znaczenie.
Dwa lata temu na EuroBaskecie Slaughter miał średnio 5,0 asysty na mecz – to dobry wskaźnik.
– Bardzo dobry, oby było tak w tym roku.
Problem ze Slaughterem jest taki, że my nie wiemy, za co go rozliczać. Powtarzają się opinie: „Co to za rzucający, co nie trafia?” albo „Co to za rozgrywający, który nie podaje?” W przypadku Koszarka wszystko jest jasne, wiemy, czego oczekujemy i za co rozliczamy – przy pressingu ma spokojnie wyprowadzić piłkę, ustawić grę, pokazać kolegom miejsce, gdyby zapomnieli, odczytać obronę, znaleźć przewagę, rozrzucić piłkę lub spróbować wejścia, a jak jest sytuacja do rzutu – to rzucić.
A Slaughter? Z Rosją miał 7/9 z gry, rzucił 16 punktów, ale co będzie, jak będzie miał 3/12 jak w jednym z poprzednich sparingów? Co będzie, jak z pozycji jedynki będzie rzucał przez ręce czy w piątej sekundzie akcji, co też mu się zdarzało?
Czy Pana zdaniem dobrze wybraliśmy typ naturalizowanego gracza?
– Generalnie, jeśli już paszporty dajemy, to dawajmy je tym, którzy wyraźnie poprawią grę, pozwolą osiągnąć dobry wynik. My na razie żadnego wyjątkowego wyniku nie zrobiliśmy, a na EuroBaskecie 2015 były mecze, w których Slaughter w końcówkach nie grał.
Nie ma znaczenia, czy mówimy o koszykówce, piłce nożnej czy siatkówce, o reprezentacji czy klubie – moim zdaniem sportowiec z zagranicy, jeśli ma grać, powinien być dwa razy lepszy od Polaka. Dwa lata temu, we Francji, wartości dodanej od Slaughtera nie było widać, na tym samym poziomie mogliby zagrać inni rozgrywający. Miejmy nadzieję,że w tym roku zrobi różnicę.
Kogo wziąłby Pan na trzecią jedynkę reprezentacji?
– W tej kwestii nie rozumiem postępowania Taylora, ale też jego poprzedników – wszyscy popełniają ten sam błąd: nie wychowują kolejnych reprezentacyjnych rozgrywających.
Taylor postawił na Daniela Szymkiewicza, powołał go na zgrupowanie, a później z niego zrezygnował, dziwne.
Zgoda, Daniel nie grałby wiele. Wszedłby może na 2-3 minuty. Ale chłonąłby atmosferę, uczył się EuroBasketu, miał strzał adrenaliny, patrzył, jak ze stresem, napięciem w szatni i na boisku radzą sobie koledzy, widziałby tych kibiców! To jest coś zupełnie innego niż liga, to inna koszykówka. Przeskok między ligą, a reprezentacją jest ogromny.
Jaki Pana zdaniem powinien być cel tej reprezentacji – prezes PZKosz raz mówi o ćwierćfinale, raz o wyjściu z grupy. O gramy?
– Generalnie, mamy sporą sinusoidę oczekiwań – po losowaniu były głosy, że w takiej grupie nie ma szans na awans, teraz, po niezłych meczach w Hamburgu, oczekiwania szybko urosły, mówi się, że wyjście z grupy to minimum.
Jak mówiłem na samym początku – nie mamy prawa nikogo się bać, my musimy z nimi rywalizować. Naszym obowiązkiem jest wyjście z grupy.
Z drugiej strony nie bądźmy ignorantami, mamy silną grupę, paradoks polega na tym, że ten nasz obowiązek będzie zarazem sukcesem. Mamy jednak na tyle zgrany i doświadczony zespół, że nas na to stać.
Ciężko nam się o tym celu rozmawia, bo z jeden strony wyjście z grupy, z drugiej wymarzony ćwierćfinał, który byłby progresem w stosunku do poprzednich mistrzostw. Przecież jak dojdziemy tylko do 1/8 finału, to będzie znaczyło, że stoimy w miejscu.
– Ale grupę teraz mamy trudniejszą niż we Francji. Ludzie chcą jasnego celu i kryterium oceny, ale to nie może być takie jednoznaczne.
Są podejścia skrajne – jeden powie, że za turniej, na którym przegrasz cztery zacięte mecze i nie wyjdziesz z grupy, można pochwalić. Za walkę, za styl itp. Drugi powie: mam gdzieś styl, liczą się wygrane – jak wyszliśmy z grupy dwa lata temu, to teraz też musimy. Jak nie – będzie krok wstecz i kropka.
– Bliżej mi do tego pierwszego. Drużyna może grać dobrze, tylko czegoś jej zabraknie – jednego, dwóch rzutów, gwizdków, sekund itp. Tak po prostu jest, nie można wtedy przekreślić całego meczu i gry, trenera i zawodników.
Natomiast są ludzie, i ja ich rozumiem, patrzący tylko na ostateczny wynik. Mało tego – można powiedzieć, że oni mają rację, bo sport to przecież właśnie wynik. Ostateczne kryterium. Piękno, styl się nie liczą. I naszej koszykówce potrzebne są właśnie wyniki – jak rybie woda.
Łukasz Koszarek mówi: „Nauczmy się brzydko wygrywać’.
– Jestem za, grajmy fatalnie, ale wygrywajmy. Zwycięstwo zawsze jest nadrzędne, choć porażka czasem nie przekreśla niezłej gry.
Mike Taylor ma zostać trenerem reprezentacji bez względu na wynik na EuroBaskecie. To dobrze?
– Nie.
Mistrzostwa Europy to turniej, na którym mamy ocenić grę reprezentacji. Przez pryzmat wyniku lub stylu gry – o dwóch podejściach już mówiliśmy, zakładam, że fachowcy w związku przyjmą jasne kryteria i dokonają analizy. Oceniać powinno się drużynę, a także pracę trenera.
I może się okazać, że do celu zabrakło niewiele, bo zawodnik nie trafił rzutu lub popełnił błąd kroków, a może się okazać, że przegraliśmy przez błąd trenera, złą zmianę itd. Ale to wszystko, cała ocena, w oczywisty sposób może nastąpić tylko po mistrzostwach, a nie przed nimi.
Oczywiście słyszę argumentację o tym, że trener powinien zostać tak czy inaczej, bo zaraz zaczynamy mistrzostwa świata. Nie przekonuje mnie ona, bo raz, że czasem nowa miotła, nowy trener, potrafi drużynie pomóc, ale dwa, co nawet ważniejsze, my wcale nie musimy robić rewolucji. Wojciech Kamiński to asystent Taylora gotowy to kontynuowania pracy z obecną kadrą.
Ale to tylko dywagacje – życzę reprezentacji, trenerowi Taylorowi, żeby zagrała jak najlepiej, żeby wygrywała. To najważniejsze.

piątek, 7 lipca 2017

"Nie" dla zagranicznych trenerów reprezentacji

Przeszedł do historii koszykówki jako pierwszy Polak, który trafił za trzy punkty. Dziś jest cenionym ekspertem, znanym z bezkompromisowych opinii. Przeciwnik naturalizowania zawodników i zagranicznych trenerów w reprezentacji. Ojciec Kamila, który został pominięty przez Mike’a Taylora w powołaniach na wrześniowy EuroBasket. – Ktoś nazwał go Nikosiem Dyzmą polskiej koszykówki. Podobało mi się to porównanie – powiedział Jacek Łączyński w rozmowie ze SPORT.TVP.PL.
MIKE TAYLOR (FOT. PAP/TYTUS ŻMIJEWSKI)
Adrian Koliński, SPORT.TVP.PL: – Kamil nie przebierał w słowach w ostatnim wywiadzie...
Jacek Łączyński:
 – I dobrze. To szczery chłopak, po kimś to ma (śmiech). A tak poważnie, to dużo w życiu sportowym doświadczył. Podziwiam go i podziwiałbym nawet, gdyby nie był moim synem. Mimo trzech poważnych operacji nadal gra zawodowo w koszykówkę i cieszy się tą grą. Wiem, ile kosztowało go to wyrzeczeń, cierpień i łez.

– Po takich kontuzjach pewność siebie spada?
– Kontuzje to największe utrapienie sportowców. Powroty po nich zawsze są trudne. Tym bardziej, tak jak w wypadku Kamila, gdy po wyleczeniu przydarzają się kolejne. Pamiętam jak zmieniały one jego marzenia – od NBA, po ligę hiszpańską, polską, aż do "abym jeszcze mógł zagrać". Syn stracił przez nie trzy lata. Gdyby nie to, byłby lepszym koszykarzem, ale nie chce już do tego wracać. Od kilku sezonów wszystko jest OK i oby tak było jak najdłużej.
JACEK ŁĄCZYŃSKI (FOT. PAP/MARCIN OBARA)
– Kamil ma za sobą pierwszy sezon w PLK, w którym od początku do końca był pierwszym rozgrywającym. 
– Taką sytuację miał dopiero po raz drugi w karierze. Nie licząc oczywiście gry w kategoriach młodzieżowych w klubie i reprezentacji. Wcześniej w pierwszej lidze w Krośnie. Zazwyczaj trafiał do trenerów, którzy od początku mówili mu, że jest drugim rozgrywającym. Wielokrotnie twierdził, że nie czuje się gorszy od amerykańskiego rywala, że daje z siebie więcej na treningach i lepiej się prezentuje, a mimo to wciąż jest tym drugim. W ostatnim sezonie chyba udowodnił, że potrafi i zasługuje na pełnienie roli podstawowego rozgrywającego.

– W Krośnie to była tylko pierwsza liga, ale wówczas zdobywał najwięcej punktów – prawie 13 w meczu. 
– Zdarzały mu się mecze w których zdobywał ponad 20, a nawet 30, ale dla niego, a także dla mnie, główną rolą rozgrywającego jest kierowanie zespołem, organizowanie gry, decydowanie o taktyce i tempie, odpowiednia współpraca z trenerem i kolegami oraz to, co najważniejsze – asysty. Punkty są wartością dodaną.

– Później było półtora sezonu w Radomiu i przez Kutno trafił do Włocławka. 
– Po pierwszej lidze w Krośnie wrócił do PLK w Radomiu i trenera Kamińskiego. To był dobry wybór. W drugim sezonie, jeszcze bardziej uwierzył w siebie i w to, że już jest gotowy do prowadzenia zespołu i odgrywania podstawowej roli. Tak miało być w Kutnie. Niestety, tak się nie stało, za co ma żal do trenerów, bo umawiali się inaczej. I wreszcie Anwil. Wielu graczy marzy o zagraniu w tym zespole. Już pierwszy sezon był OK. Rozgrywający Skibniewski i Łączyński pokazali, że nie trzeba amerykańskiego gracza na tej pozycji, żeby zespół dobrze grał. Czwarte miejsce było tego dowodem.
Trener i prezes Anwilu bali się, że popsuję relację Kamila z Robertem Skibniewskim. Było inaczej.Jacek Łączynski
– Jak Kamil trafił do Anwilu, wywołał pan małe zamieszanie…
– Tak, "Skiba" wcześniej został powołany do reprezentacji, mimo że nie grał przez kilka miesięcy. Lubię Roberta, ale skrytykowałem tamtą decyzję selekcjonera. Oczywiście odebrane to zostało jako obrona syna. Po tej sytuacji we Włocławku była mała afera. Prezes i trener bali się, że to zepsuję ich relacje. Było jednak inaczej. Ja wyjaśniłem sprawę z Robertem, a ich współpraca wyglądała bardzo dobrze.

– Jak układało się Miliciciowi z Kamilem?
– Wydaje mi się, że była wzorowa. Szkoda, iż nie zakończyła się sukcesem. Znali się jeszcze ze wspólnej gry w Koszalinie. Układ koleżeński nie przeszkodził im dobrze współpracować. Kamil bardzo szybko zrozumiał filozofię Igora-trenera i starał się zarówno na boisku jak i poza nim być łącznikiem między nim a zespołem.

– Kamil zdecydowanie poprawił się rzutowo, często trafia za trzy punkty. 
– Chodziło o pewność, ale to musi wyjść też od trenera. Wcześniej mówiono mu często, że od rzucania są inni. Dla niego asysty są ważniejsze od punktów, dlatego nie kłócił się. Jednak w tym sezonie Milicić nalegał, żeby częściej decydował się na rzuty. To dało kilka punktów w końcowych minutach, które zdecydowały o zwycięstwie.

– Kibice Anwilu mówili o nim "kapitan", mimo że "C" na ramieniu miał Fiodor Dmitriew. 
– Kamil często mobilizował kolegów  na boisku i poza nim. Taki ma charakter. Miał na to przyzwolenie i chyba dobrze wpływało to na drużynę. Na pewno ma cechy przywódcze, oczywiście w dobrym tego słowa znaczeniu. Ma impulsywny charakter, jest walczakiem, dlatego "żyje" podczas spotkań, pobudza publiczność. Myślę, że tym przekonał do siebie wielu kibiców.
IGOR MILICIĆ (FOT. PAP/TYTUS ŻMIJEWSKI)
– Większość fanów nie widziała miejsca dla Igora Milicicia w Anwilu na przyszły sezon, a klub przedłużył z nim umowę.
– Przekonywałem kibiców, że Milicić jest dobrym trenerem, przypominałem im jak wielokrotnie skandowali jego nazwisko. Pracą przyczynił się do tego, że przez siedem miesięcy zespół robił postępy i skończył sezon zasadniczy na szczycie. Porażka z Czarnymi nie powinna wpływać na ocenę jego fachowości. Oczywiście, musi sam znaleźć przyczyny tej porażki, odpowiedzieć na pytanie dlaczego zespół był mniej skuteczny. Może został popełniony jakiś błąd. Trzeba również pamiętać o kontuzji Chylińskiego i sprawach pozaboiskowych, które na pewno miały wpływ na dyspozycję zespołu.

– Na przykład opóźnienie w wypłatach? Praktycznie każdy polski klub nie płaci na czas…
– Dla mnie to sytuacja niezrozumiała. Za pracę należy się zapłata. Nie dziwię się frustracji zawodników, którzy wykonują obowiązki, a nie otrzymują na czas wynagrodzenia. Często również mówi się o ugodach, zmianach w zapisach kontraktowych i spotkaniach w sądach. Tak nie powinno być. Umowa jest umową, a terminów trzeba przestrzegać. Oczywiście, gdy rozpoczyna się mecz nikt nie myśli o kasie, nagrodach. Ale gdy przygotowuje się do niego, gdy są zaległości, to zajmuje głowę. Czasem ma to wpływ na koncentrację czy dyspozycję zespołu i może być przyczyną porażki. Czy w wypadku Anwilu miało to miejsce ? Tego nie wiem.

– Udziela się pan w portalach społecznościowych i wielu zarzuca panu nieobiektywność. 
– Uważam, że po 40 latach "siedzenia" w koszykówce, nieco się na niej znam i tak jak inni mam prawo wypowiadać opinie. Oczywiście nie każdemu musi odpowiadać, ale można się przecież ładnie różnić. Obiektywny jestem zawsze, nawet wtedy gdy mam oceniać grę syna. Zresztą Kamil powiedział, że nie jestem ojcem, który go tylko chwali. Analizuję jego mecze i wytykam błędy. Nasze rozmowy są niekiedy trudne. Wracając do społecznościówek, zdaję sobie sprawę, że czasami szkodzę mu wpisami. Dlaczego? Bo ludzie patrzą na nie – co jest błędem – że to wpis ojca, a nie byłego zawodnika i trenera.

– "Byłem lepszy od Ricky’ego Rubio" – tak brzmi tytuł rozmowy z Kamilem. Po tym wywiadzie pojawiły się opinie, że młody Łączyński jest megalomanem jak ojciec. 
– Bez przesady. Pamiętam, że po tych mistrzostwach kadetów mówił mi: "Grałem przeciwko takiemu Hiszpanowi, który uważany jest za wielki talent i byłem dla niego równorzędnym rywalem. Miałem nawet od niego więcej punktów i asyst". Tak było, więc nie rozumiem tych opinii. Niestety teraz Rubio gra w NBA, a Kamil w PLK.

– Zamykając temat Anwilu – dobrze, że klub zrezygnował z Kacpra Młynarskiego?
– Już się tego nie dowiemy. Kacper odbudował się w Tarnobrzegu i trafił do Anwilu z konkretnym zadaniem. Był rezerwowym, który gdy dostawał szanse, miał grać odważnie i rzucać. Wielokrotnie bardzo dobrze wywiązywał się z zadania. Dla jego rozwoju lepsze będzie przejście do zespołu, w którym będzie odgrywał większą rolę. Był bardzo utalentowany, z różnych przyczyn jego kariera nie potoczyła się tak, jakbyśmy oczekiwali, ale nadal może być solidnym ligowym graczem, czego mu bardzo życzę, bo to sympatyczny chłopak.
KAMIL ŁĄCZYŃSKI (FOT. PAP/TYTUS ŻMIJEWSKI)
– W tym roku EuroBasket. Powołania Mike’a Tylora wzbudziły duże kontrowersje, zwłaszcza jeśli chodzi o pozycję rozgrywającego. W szerokiej kadrze nie ma ani pana syna, ani Krzysztofa Szubargi. 
– Bardzo często powołania wzbudzają kontrowersje. Jak to się mówi "nie to co ładne, tylko to co się komu podoba". Z rozgrywającymi popełniliśmy błąd przed wieloma laty, nie przygotowując sobie następców Koszarka, Szubargi i Skibniewskiego, którzy są w tym samym wieku. Dobrze, że w poprzednich eliminacjach, po wypadnięciu dwóch pierwszych, dobrze grającemu Skibniewskiemu pomógł debiutujący Łączyński. Później już nie dostał żadnej szansy, nawet rywalizacji o miejsce w reprezentacji. Szubarga wrócił po kontuzji, ,miał dobry sezon i powinien dostać powołanie.

– Trener Taylor argumentował brak powołania dla Łączyńskiego i Szubargi tym, że obaj nie zaakceptowaliby roli trzeciego rozgrywającego

– Trener tak tłumaczy, ponieważ zakłada kto pojedzie, a kto nie pojedzie na mistrzostwa. Nie ma rywalizacji, nie ma "walki" o miejsce w zespole. Role są podzielone, jedni jadą, drudzy się uczą, innego promujemy, a ostatni jest turystą. Wszyscy są zadowoleni i można zaczynać przygotowania, czyli stagnacja, a ona nie gwarantuje rozwoju.

– Co pan myśli o A.J. Slaughterze?
– Niemoralnym jest podpisywanie kontraktu na występy w reprezentacji kraju z naturalizowanym zawodnikiem, którego nic nie łączy z danym państwem.

– Łukasz Koszarek?

– Od wielu lat to pierwszy rozgrywający w Polsce, był "dowódcą" na kilku mistrzostwach Europy, niestety bez oczekiwanego wyniku zespołu. Oczywiście to, że nam nie poszło, to nie tylko jego wina. Dla mnie jednak Łukasz nie sprawdził się w reprezentacji wtedy, kiedy najbardziej tego oczekiwałem. Nie potrafił pokierować zespołem z Gortatem, Lampe, Ignerskim i ponieśliśmy klęskę w roku kiedy byliśmy najmocniejsi. Czy teraz jest lepszy od Szubargi czy Łączyńskiego? Trener stwierdził, że tak, choć szkoda, że nie chciał się przekonać o tym w trakcie ich rywalizacji na treningach.

– Będzie pan kibicował reprezentacji?
– Oczywiście! Zawsze to robię. Mogę mieć inne zdanie, mogę się nie zgadzać z trenerem, mogą mi się nie podobać jego działania, ale kibicować będę zawsze. Nie uważam Taylora za wybitnego trenera, ale jak to w sporcie często bywa, wynik może go obronić. I niech tak będzie, dla dobra polskiej koszykówki.

– Skoro nie Taylor, to kto powinien być trenerem kadry?
– Przez ostatnie 12 lat selekcjonerami reprezentacji byli trenerzy zagraniczni. Wszyscy przegrali, nasi zapewne też by tak potrafili... Bardzo rzadko ci trenerzy dzielili się doświadczeniami np. na szkoleniach trenerskich. Niektórzy z nich nie wzięli udziału ani razu. Przez te wszystkie lata ciągle zmieniali się asystenci, czyli również nie było pomysłu na kogo postawić, którego przygotowywać do objęcia kadry. Po Taylorze pewnie będzie np. Litwin, bo jeszcze z tego kraju nie mieliśmy szkoleniowca... Według mnie naturalnymi kandydatami są Wojciech Kamiński i Jacek Winnicki.
Niemoralnym jest podpisywanie kontraktu na występy w reprezentacji kraju z naturalizowanym zawodnikiemŁączyński o Slaughterze
– Na przełomie wieków w Polsce liga koszykarska dorównywała popularnością piłkarskiej. W ostatnich latach jest regres. Dlaczego?
– Chyba największy boom to koniec lat 90. Siódme miejsce reprezentacji na mistrzostwach Europy, NBA dostępne w otwartej telewizji, a także transmisje ekstraklasy w TVP. Prowadziłem program "Rzut za trzy" w TVN-ie w latach 1997 – 1999 i mieliśmy bardzo dużą oglądalność. Dzieciaki zaczepiali mnie na ulicy, na każdym podwórku wieszano kosze. Nie wykorzystaliśmy tego. Przyczyn było wiele. Znów trzeba budować piramidę od podstaw. Nie ma sukcesu pierwszej reprezentacji od prawie 20 lat, juniorzy raz wyskoczyli jak Filip z konopi, więc może trzeba się zastanowić nad zmianami, nowymi z innym spojrzeniem i pomysłami. Zacząć szkolić, doskonalić i nauczać, a nie trenować koszykówkę. Trzeba zjednoczyć trenerów, wykorzystać byłych zawodników. Dziwię się dlaczego np. Maciej Zieliński trafił do Sejmu, a do PZKosz jeszcze nie?

– Pan był trenerem w młodzieżowych reprezentacjach, więc wie jak wygląda praca w PZKosz-u. 
– Sporo lat upłynęło od momentu kiedy byłem asystentem w reprezentacjach młodzieżowych. Mieliśmy wtedy wielu utalentowanych, niestety nie było dobrego zespołu, więc i wyników. Zawsze czegoś brakowało, a raczej kogoś. Jak obwód był fajny, to pod koszem było słabo lub na odwrót. Narzekania były ciągle takie same, czyli zawodnicy byli niedoszkoleni. Wymyślono więc Szkoły Mistrzostwa Sportowego, w których mieli kształcić się najbardziej perspektywiczni, najlepsi gracze. Niestety, z roku na rok ten pomysł upadał. Warka, potem Kozienice, następnie cztery ogólnopolskie, a za chwile znów jedna w Cetniewie. Były ciągłe konflikty między klubami, PZKosz, rodzicami. Kilku koszykarzy, reprezentantów Polski wychowało się w ten sposób, ale przez tyle lat to zdecydowanie za mało. W pewnym momencie była to "sztuka dla sztuki", czyli szkoliliśmy nie tych, co powinniśmy.

– Inną sprawą, o której wtedy bardzo często mówiłem, to systematyka szkolenia. W reprezentacjach w każdej grupie wiekowej uczono inaczej. Nie było zasad , które powinni znać i umieć stosować wszyscy, a reszta w zależności jaki był potencjał w danej grupie. 30-40 procent założeń powinna być taka sama, a tak zawodnik zmieniając co rok lub dwa lata kategorię wiekową, zmieniał trenera i zasady według jakich ma grać. Reprezentacje Polski nie miały stylu gry, nie miały wypracowanych, doskonalonych przez lata schematów. To temat rzeka, może teraz to się zmieniło.
ŁUKASZ KOSZAREK (FOT. PAP)
– Jakiś pomysł na system szkolenia?
– To powinna być nauka jak w szkole. Po roku trenowania zawodnik powinien umieć to i to. Po dwóch-trzech następne elementy. Nauczać pewnych zasad, które będą obowiązywały przez następne lata. Trzeba jednak dać szansę nauczenia się. Czyli odpowiednia liczba jednostek treningowych, powtórzeń. To wymaga czasu i cierpliwości. Niestety, w klubach wszyscy chcą wygrywać, dlatego trenują, a nie szkolą. To nie tylko wina trenerów. Patrzą na nich inni, oceniają za wynik, więc robi wszystko żeby wygrywać tu i teraz, różnymi sposobami. Niestety, "czego się Jaś nie nauczył, tego Jan nie będzie umiał". Ponadto każdy zawodnik powinien mieć historię szkolenia. Co robił, nad czym pracował, ile poświęcał czasu, ile robił powtórzeń, jakie robi postępy, gdzie ma największe braki, do tego sprawdziany, testy, pomiary oraz system rozgrywek. Lepszym nic nie dają mecze, w których gra Dawid z Goliatem. Trzeba zapewnić zawodnikom konfrontacje na odpowiednim poziomie, ale nie tylko przy okazji jednego czy dwóch turniejów w roku.

– Najważniejsze jest jednak wyszukiwanie talentów i zachęcanie do uprawiania koszykówki. Jeżeli będziemy tylko czekać na kogoś z ulicy, możemy na takich nie trafić. A bez utalentowanych będziemy szkolić jedynie graczy na średnim poziomie. Do tego żeby były to "gwiazdy", potrzeba – oprócz rzetelnej pracy – tego czegoś, z czym się rodzą.

– Czyli system szkolenia to lek na większą popularność polskiej koszykówki?

– To nie jedyny aspekt, ale szalenie ważny. Potencjał jest olbrzymi. Najwięcej dzieciaków gra w piłkę nożną i właśnie w koszykówkę. Widziałeś, żeby na podwórkach grali w piłkę ręczną lub siatkówkę?

– Bardzo rzadko.

– No właśnie, a przecież w tych dyscyplinach odnosimy sukcesy. Mamy jednak przewagę nad tymi dyscyplinami, ponieważ jest NBA. To przyciąga. Dzieciaki chciały być Jordanami, teraz LeBronem lub Currym. Mam nadzieję, że dożyję lat, w których będą nosili koszulki z nazwiskami polskich graczy.
Skończyłem karierę w wieku 29 lat. Wtedy o trzydziestolatku mówiono "dziadek".Jacek Łączyński
– A co pan myśli o wymogu dwóch Polaków na parkiecie w drużynie?
– Bardzo dobrze.

– Powołam się na Andrzeja Plutę, który uważa, że jeśli obcokrajowcy są lepsi, to powinni grać kosztem Polaków. Może to nauczyłoby ich pracy. 

– W tym przepisie bardziej chodzi o kasę i o wykorzystywanie przez niektórych graczy tego regulaminu do zwiększenia wartości. Myślę, że kiedyś można się nad tym zastanowić, bo najlepsi Polacy i tak powinni przebić się w lidze. Obecnie widzimy, że zespołów nie stać na kilku klasowych graczy. Jednak jeśli chcemy, żeby polska koszykówka jeszcze istniała, nie możemy pozwolić, żeby Polacy nie grali w naszej najwyższej lidze. Mogą to robić Turcy – np. w Pinarze mecz zaczynało czterech Amerykanów i Mateusz Ponitka – ale oni mają wielu świetnych graczy w NBA i zespołach euroligowych. Reprezentacja nic na tym nie traci. U nas już był taki okres, że wielu kadrowiczów było tylko rezerwowymi, że nie oni decydowali o wynikach spotkań. Przekładało się to potem na drużynę narodową.

– Andrzej Pluta, jak był asystentem w Anwilu, prosił Polaków, żeby zostali po treningu i jeszcze poćwiczyli. Niektórzy z nich otwarcie odpowiadali: "a po co mamy się starać, jak i tak znajdziemy zatrudnienie w PLK?"
– To jest problem nie tylko w koszykówce. Wielu zawodników zadowala się tym, co ma i nie pracuje żeby być jeszcze lepszym. Myślę jednak, że to się zmienia. Zawodnicy rozumieją, że jest coraz większa konkurencja, że są do zarobienia dobre pieniądze i nie wystarczy tylko być na treningu. Zajęcia dodatkowe, poświęcone konkretnemu elementowi to powinna być reguła dla każdego. Często jednak zawodnicy tracą czas, szczególnie w grupach młodzieżowych. Wielokrotnie na początku zajęć nie wykorzystują kilku minut przed rozpoczęciem treningu np. na rzuty czy indywidualne przygotowania. Spędzają ten czas na "śmiesznych" rzutach, pogawędkach z kolegami. Szkoda, bo gdy pięć minut pomnożymy przez liczbę treningów w roku, to okaże się, że straciliśmy możliwość poprawy jakiegoś elementu w wymiarze nawet kilku godzin.

– Kamil wspominał, że niektórzy po wyjściu z hali zapominają o tym, że są koszykarzami. 

– Profesjonalistą trzeba być 24 godziny na dobę, trzeba ciągle w siebie inwestować, doskonalić i uczyć się. W Polsce jest zdecydowanie większa świadomość niż kiedyś. Ja skończyłem karierę w wieku 29 lat. O trzydziestolatku mówiono "dziadek". A teraz 37-latkowie zdobywają mistrzostwa. Dlaczego? Bo zaczęli być sportowcami nie tylko wtedy, gdy trenowali czy rozgrywali zawody. Zaczęli lepiej się odżywiać, nie biorą używek, wysypiają się, mają coraz lepiej przygotowanych trenerów, rejestrowane treningi, lepszą odnowę biologiczną i opiekę lekarską. Zarabiają duże pieniądze, więc opłaca się wydłużać karierę. Pozostali, ci którzy o tym nie myślą, szybko zakończą przygodę ze sportem.

 – Dlaczego koszykarze zmieniają kluby jak rękawiczki? W zespołach PLK przed sezonem wymienia się trzy czwarte drużyny, a zdarza się, że nawet całą…

– To jest jakaś paranoja. Kibice co roku muszą uczyć się nowych nazwisk. Dlatego jestem za ciągłością. W najlepszych zespołach europejskich i w NBA tak jest. Kiedyś tak było i u nas, zawodnicy przez wiele lat reprezentowali jeden klub. Byli z nim kojarzeni. Kibice identyfikowali się z nimi. Zawodnicy również przywiązywali większe znaczenie do barw klubowych. Teraz to po prostu kolejne miejsce pracy.
Inwestycja w basket w Polsce to może zbyt optymistyczne stwierdzenie.Jacek Łączyński
– Brakuje basketu w największych miejscowościach? Jak mówisz o koszykarskich miastach, myślisz: Słupsk, Włocławek, Koszalin…
– To prawda. Oczywiście bardzo dobrze, że w małych miastach powstają kluby, którego wynikami żyje większość mieszkańców. Teoretycznie w aglomeracjach powinno być łatwiej o sponsorów i kibiców. Okazuje się jednak, że tak nie jest i Warszawa, Poznań, Wrocław, Kraków długo nie miały koszykówki na najwyższym poziomie. Dlatego wejście Legii do PLK to świetna wiadomość. To jest marka, która zapełni wszystkie hale. Żałuję, że nie ma Wisły, Lecha czy Śląska. Może tak jak w Legii i tam kiedyś nastąpi odrodzenie.

– Jest pan Dominik Kotarba-Majtukiewicz, który inwestuje w koszykówkę w Krakowie i pewnie za rok zobaczymy R8 Basket AZS Politechnikę w PLK. 

– Życzę klubowi awansu. Fajnie, że czasami pojawiają się pasjonaci, którzy wspomagają finansowo i budują kluby od podstaw, dobrze nimi zarządzając. Oby więcej takich. Jakbym miał kilka wolnych... milionów, zainwestowałbym w koszykówkę. Chociaż inwestycja w basket w Polsce to może zbyt optymistyczne stwierdzenie (śmiech).

– Jak zainteresować dzieci koszykówką?
– Jest bardzo duża konkurencja. Muzyka, taniec, języki obce, gry komputerowe, a może jednak sport? Jak sport, to znów wybór: piłka nożna, koszykówka, siatkówka, a może piłka ręczna lub pływanie? Kluby koszykarskie powinny zachęcać dzieci i rodziców do uczestnictwa w zajęciach ruchowych, gimnastycznych, sprawnościowych, połączonych z zabawą piłkami i przy malutkich koszach. Tych nieco starszych powinniśmy zachęcać przede wszystkim atrakcyjnością zajęć, które mają nie tylko uczyć gry w koszykówkę. Wychowanie, kultura osobista, punktualność, dyscyplina, samokontrola, praca w grupie. To również rola trenerów, którzy muszą znaleźć sposób na rozkochanie zawodnika w sport, wysiłek fizyczny, koszykówkę. Trzeba organizować obozy, z których młodzież wróci zmęczona, ale też zadowolona i chętna do dalszych treningów. Trzeba organizować wyjazdy na mecze koszykówki, klubowe i reprezentacyjne. Chodzić po przedszkolach i szkołach, organizować spotkania z rodzicami i młodzieżą, zachęcać.

– Wielu młodych marzy o byciu sportowcami. Jakaś podpowiedź?

– Sport to nauka życia. To poznawanie bliżej siebie i innych. Sport uczy i wychowuje. Jest często drogowskazem na dalsze życie. Uczy szacunku do pracy. Sport to jednak też wiele poświęceń i wyrzeczeń. Amatorski powinien uprawiać każdy, wyczynowy to trudny "kawałek chleba", trzeba mieć silny charakter i pasję, a żeby osiągnąć wielkie sukcesy, ale również talent.
JACEK ŁĄCZYŃSKI I BARTOSZ OBUCHOWICZ - PROWADZĄCY PROGRAMU RZUT ZA 3 PUNKTY (FOT. PRYWATNE ARCHIWUM J. ŁĄCZYŃSKIEGO)
– Ale talent nie wystarczy. Trzeba go poprzeć pracą.
– Oczywiście. Myślę, że 70 procent utalentowanych nie zostało wybitnymi sportowcami, bo im się nie chciało ciężko trenować. Stracili ogromną szansę, z której wielokrotnie zdają sobie sprawę później, gdy zobaczą, że jakiś zawodnik, od którego kiedyś byli zdecydowanie lepsi, zostaje mistrzem. Jak obecnie patrzę na wielkich sportowców w różnych dyscyplinach sportu, to tylko nieliczni doszli do statusu gwiazdy poprzez samą ciężką, wieloletnią pracę. W większości już od najmłodszych lat mieli predyspozycje i talent. Dokładając do tego pracę, stali się gwiazdami. Tych, którzy doszli tylko do wielkich wyników poprzez ogromne zaangażowanie i tytaniczny trening trzeba zatem podziwiać podwójnie.

– Zawsze można być dobrym rzemieślnikiem. 
– Gdy byłem asystentem Arka Konieckiego w Pruszkowie zadzwonił do mnie Janusz, ojciec Marcina Gortata i poprosił, żeby go sprawdzić. Był na... jednym treningu, gdzie przez 3,5 godziny dostał w kość i na kolejny już nie przyszedł... Na szczęście później zrozumiał, że tylko ciężką pracą można coś osiągnąć. I udało mu się. Nie miał talentu, ale dzięki pracy został super "rzemieślnikiem" w najlepszej lidze świata.

– Mówi się, że w zawodowym sporcie głowa jest ważniejsza od umiejętności. 

– I to nie tylko w zawodowym, w każdym, wszędzie tam, gdzie chcesz pokonywać granice możliwości. Psycholog w sporcie to teraz osoba niezastąpiona. Musi nauczyć jak sobie radzić z głową, w której tysiąc Chińczyków sieka kapustę (śmiech). Nauczyć jak się wyłączyć i skupić się tylko na zadaniu, na celu. Teraz prowadzę siłownię i jestem tam też "takim psychologiem". Przychodzi klientka, wchodzi na bieżnię i mówi, że jest na razie słabiutka kondycyjnie, że da radę potruchtać maksymalnie dziesięć minut. Po ośmiu do niej podchodzę i zagaduję, pytam o nowo narodzone dziecko, samopoczucie i tym podobne. Patrzę na zegarek – mija 15 minut. Później 20 i pół godziny. Nie mogła uwierzyć , że tyle wytrzymała. Dlaczego? Miała zajętą głowę, nie myślała o wysiłku, zmęczeniu.

– Siłownia? A co z pracą szkoleniową?
– Jak byłem początkującym trenerem, udzieliłem wywiadu, w którym powiedziałem, że kiedyś będę trenerem reprezentacji Polski. Byłem pewny siebie, swojej wiedzy, miałem pasję, lubiłem to, co robiłem. Niestety, życie zweryfikowało te ambicje. Przeszedłem jako trener wszystkie grupy wiekowe od 9-10- latków, młodzików, kadetów, po juniorów. Rok byłem asystentem w ekstraklasie. Prowadziłem również w kilku meczach pierwszoligową Legię, drugoligowy Prokom Trefl, w którym ogrywali się młodzi, m.in. Przemek Zamojski. Przyszyto mi łatkę trenera młodzieży i niestety nikt nie chciał skorzystać z mojej wiedzy w drużynach seniorskich. Tak bywa, nie ja pierwszy i nie ostatni.

– Jako, że sport to moja pasja, nie rozstaje się z nim. Pracuję w siłowni, prowadzę zajęcia ogólnorozwojowe, komentuję w Sportklubie mecze ligi hiszpańskiej i tureckiej, prowadzę dwa razy w tygodniu treningi z zespołem amatorów grających w WNBA (Warszawski Nurt Basketu Amatorskiego – przyp. red.), mam również korepetycje koszykarskie, uczę na indywidualnych treningach adeptów basketu. Chodzę na imprezy sportowe, oglądam każdy sport na wysokim poziomie w telewizji. Koszykówka i sport towarzyszą mi cały czas. Do tego oczywiście kibicuję Kamilowi.
Kiedyś powiedziałem, że będę selekcjonerem reprezentacji Polski. Życie zweryfikowało te ambicje.Łączyński o pracy trenera
– Przez te siedem lat nie było żadnej oferty prowadzenia młodzieżowych drużyn? 
– Niestety nie. Chyba się już z tym pogodziłem. Może nie chodzi tu tylko o fachowość, ale również charakter. Nigdy nie trzymałem języka za zębami i mówiłem to, co myślałem. Szczery do bólu. Takich się nie lubi. Może powinienem, tak jak inni to robią, wydzwaniać, prosić, wchodzić w układy... Niestety tak nie potrafię.

– Ale chciałby pan wrócić do trenerki? 
– To jak nałóg, dlatego ćwiczę z amatorami, ale chciałbym jeszcze kiedyś poczuć zapach szatni. Nawet nie jako pierwszy trener, może asystent, doradca, trener od analiz gry przeciwnika. Mówiłem już, że jak będę miał wolnych kilka milionów to kupię, stworzę klub. Jako początkujący trener założyłem dla Kamila prywatną szkółkę, nakleiłem nawet logo szkółki na samochód (śmiech). Jedno marzenie już na pewno się nie spełni, czyli nie będę trenerem reprezentacji Polski. Może to drugie uda się kiedyś zrealizować, zacząłem regularnie grać w… totolotka (śmiech).

– Załóżmy, że wraca pan na ławkę trenerską. Jaki jest sposób prowadzenia zespołu?
– Trener musi być uczciwy, każdy, ale szczególnie ten pracujący w grupach młodzieżowych. Musi mieć autorytet. Albo ma się go od początku, albo trzeba zdobyć go codzienną, profesjonalną pracą. Do tego uważam, że praca trenera trwa 24 godziny na dobę, więc nie może kończyć się po wyjściu z hali. Ważne jest czy prowadziłbym zespół , który tworzę ja czy taki, do którego przychodzę. To ogromna różnica. Zasady są bardzo ważne, musimy wszyscy ich przestrzegać. Zarówno tych na boisku jak i po za nim. Ważna jest również tzw. chemia w zespole, nie musimy się wszyscy lubić, ale szanować i pomagać sobie to już tak. Jest jeszcze wiele ważnych spraw w tej pracy. Zarówno ten który prowadzi zespół mistrzowski, jak i ten z dołu tabeli, ten od seniorów, juniorów czy młodzików. Jeżeli chodzi o sposób grania, to mój zespół musi kryć szczelnie i rzucać celnie. Musi po porażce być przekonany o tym, że dał z siebie wszystko. Przegrał, bo po prostu przeciwnik był lepszy.

– Jacka Łączyńskiego nie ma na ławce trenerskiej, ale jest komentatorem i ekspertem. 
– Początki przygody z telewizją sięgają 1997 roku i wspomnianego program "Rzut za 3 punkty". To była wspaniała przygoda, za którą dziękuję przede wszystkim Karolowi Stopie i Waldkowi Heflichowi. Później był Canal + i komentowanie NBA, następnie Orange Sport i obecnie Sportklub z ligą hiszpańską i turecką.
– Jest pan pierwszym Polakiem, który trafił za trzy punkty. 
– Miałem przyjemność tak celnie rzucić podczas Turnieju Wyzwolenia Warszawy na meczu Legia-AZS w Pruszkowie w 1984 roku. Wtedy nie wiedziałem, że rzuty zza łuku tak zmienią koszykówkę, oczywiście na lepsze. Ten przepis to był strzał w dziesiątkę.

– Dziennikarze piszący o sporcie powinni mieć przygotowanie? 
– To duże ułatwienie, ale oczywiście żaden wymóg. Teraz wszyscy piszą. Kiedyś pisał tylko ktoś, kto ukończył studia, wiedział na czym polega ten zawód i pracował w TV, radiu lub gazecie. Teraz piszą wszyscy, więc trudno rozróżnić czy to zawodowiec, czy wyuczony zawodowiec, czy kompletny amator z talentem do pisania. Najważniejsze dla mnie , żeby był obiektywny, bezstronny i rzetelny, niestety w ostatnich czasach tak nie jest i to nie tylko w sporcie. Dziennikarstwo to wielka siła, chyba tego niektórzy do końca nie rozumieją. Łatwo można kogoś zniszczyć zawodowo, prywatnie lub wynieść na piedestał.

– Wielu dziennikarzy koleguje się z zawodnikami, więc trudno, żeby ich krytykowali. 

– Jasne , że prywatnie dziennikarze również mają swoich faworytów i tych, których nie lubią. Czasami nie chcą czegoś zauważyć lub dodadzą coś super od siebie. Nie powinni jednak tego wiązać ze swoją pracą zawodową, ale chyba tego się nie uniknie. Ważne żeby byli uczciwi w ocenach. Jeśli źle podam albo nie trafię spod kosza, a ty to napiszesz, to za co mam się obrazić? Przecież popełniłem błąd i dobrze o tym wiem. Liczy się forma przekazania tej informacji. Nie może ośmieszać, obrażać, musi być ocena rzetelna i nie odbiegająca od rzeczywistości. To samo dotyczy sędziów, którzy z gwizdkiem mają na boisku władzę. Tylko słaby sędzia to wykorzystuje…

– Świeży przykład: w play-offach bardzo skrzywdzono Dąbrowe. Sędziowie nie zauważyli faulu Cartera na Wołoszynie, poszła kontra, po której Ostrów zdobył punkty i miał jeszcze piłkę z boku za faul techniczny. 
– To była chyba akcja za siedem punktów. Jeden poważny błąd miał ogromne konsekwencje i może zaważył na wyniku. Wtedy nawet Marc Carter stanął, bo był przekonany, że sfaulował. Ogromny błąd był w Lublinie, gdzie sędziowie pomylili się oglądając powtórkę. Sędziom musi pomóc technika. Mogą być błędy w interpretacji, ale nie może w sytuacjach oczywistych, które potem wszyscy widzimy na powtórkach. To zabija rywalizację. Sędziowie powinni mieć swój ranking, być oceniani nie tylko przez komisarza i tylko w swoim środowisku. Niech gwiżdżą najlepsi, a słabi idą na ławkę dla rezerwowych... Gdy będą z rywalizować, to będą podnosić umiejętności.

– Jakie plany na przyszłość?

– Sport, sport, sport, bo bez niego nie ma życia. Może zacznę jeździć taksówką? Można się zaśmiać, tak jak ty teraz, ale taka jest rzeczywistość. Powrót do trenerki? Czas pokaże.

Rozmawiał Adrian Koliński

poniedziałek, 6 marca 2017

PULS BASKETU autor: Jacek Mazurek "Anwil, Łączyński i asysty"


Anwil, Łączyński i asysty

Obecny sezon jest krokiem naprzód dla wielu zawodników w ich profesjonalnych karierach. Przede wszystkim dla graczy, którzy po dobrych kilkunastu meczach dostali angaż w lepszych ligach za większe pieniądze. Jest też kilku polskich zawodników, którzy dodali nowe rzeczy do swojego repertuaru umiejętności (np. Krzysztof Sulima – rzut za 3) i ci którzy dostali większy kredyt zaufania od trenerów (np Grzegorz Grochowski). Jednym z graczy, których możemy zaliczyć do obu grup jest Kamil Łączyński. Gra średnio prawie 28 minut na mecz co jest jego najwyższym wynikiem w karierze. Na pewno na ilość minut Łączki ma wpływ to, że Anwil dysponuje małą liczbą zawodników z polskim paszportem, ale nie można odmówi 27-letniemu rozgrywającemu tego, że ciężko zapracował na swoje minuty i zaufanie trenera. Nie przez przypadek point guard Anwilu Włocławek wymieniany jest w gronie koszykarzy, którzy mogą odstać powołanie do kadry.
Statystycznie to bez wątpienia najlepszy sezon Łączyńskiego w Polskiej Lidze Koszykówki. Ponad 8 punktów na mecz, 2.4 zbiórki na mecz i imponujące 5.7 asysty na mecz. Łączyński trafia też świetne 39 proc. rzutów z dystansu i poprawił się w tym elemencie o prawie 10 punktów procentowych w stosunku do poprzedniego sezonu. Na chwilę obecną rozgrywający Anwilu jest trzecim najlepiej asystującym graczem w lidze po Robinsonie i Johnsonie, ale jest od nich gorszy tylko o 0.1 i 0.4 asysty na mecz. Jeżeli uśrednimy asysty per40 to Łączkę wyprzeda tylko Aaron Johnson. Szczególnie w przypadku rozgrywających należy brać pod uwagę to jak ci zawodnicy kreują grę i na ile ich koledzy z drużyny zamieniają kluczowe podania na punkty. Łączyński w tym sezonie zdobywa lub kreuje ponad 27 procent wszystkich punktów Anwilu Włocławek. Per40 zdobyte+wykreowane punkty tego zawodnika wzrosły średnio o ponad cztery na mecz rok do roku. W tym miejscu należy także zwrócić uwagę również na fakt, że włocławianie grają w tempie o dziewięć posiadań wolniejszym niż rok wcześniej co mogło trochę przytłumić indywidualne statystyki Kamila.
kl1

Porównałem czołowych polskich rozgrywających i ich wpływ na swoje zespoły na tle Łączyńskiego. Na początku należy zaznaczyć, że bez mała każdy z tych graczy ma inną rolę w swoich zespołach. Szubarga jest czołową postacią w Asseco, Robinson jest admirałem (jak nazywają go w Szczecinie), ale nie niesie swojego zespołu na plecach tak jak Szubarga. W Zielonej Górze i Włocławku wydaję się, że gra jest bardziej poukładana, a odpowiedzialność za wynik rozkłada się w podobnych proporcjach na cały zespół. Widać to przede wszystkim w ostatniej rubryce, która pokazuje, przy jakim procencie akcji biorą udział zawodnicy. I dokładnie widać to, co podkreślałem powyżej Szubi w 4 na 10 akcji albo sam zdobywa punkty, albo jest zawodnikiem, który wykonuje kluczowe podanie. Równie wysoki ten sam wskaźnik ma Russell Robinson z tym że Wilki preferują szybką grę, swoją wersję run&gun w której akcje często kończą się w kontrze po dwóch, trzech podaniach i zawodnicy nieco ‚nabijają’ asysty. W ofensywie Wilków piłka często się trafia z rąk do rąk, nie ma tam wielu zagrań iso, ale więcej rzutów przez ręce.
kl2
TS%
Razem z Oskarem (link do prac Oskara) stworzyliśmy wykres przedstawiający to jak zmienia się True Shooting Percentage poszczególnych zawodników z Kamilem Łączyńskim na parkiecie i bez niego. True Shooting Percentage pokazuje nam ‚prawdziwą skuteczność’ zawodników. TS w głównej mierze ujednolica skuteczność i bierze pod uwagę rzuty z góry i wolne.
kl
To, co pierwsze rzuca się w oczy to gorszy TS% u trzech graczy. Ogromny spadek skuteczności w przypadku Młynarskiego, który wynika głównie z małej ilości rzutów i czasu spędzonego z Łączyńskim. Obaj panowie zagrali razem tylko przez 81 minut. Natomiast mocno może dziwić gorsza ‚prawdziwa skuteczność’ w przypadku Sobina i Chylińskiego i trudno wyrokować, z czego ten fakt może wynikać bez dodatkowych danych na temat rzutów.

kl3

Asysty
Anwil Włocławek nie należy do elitarnych drużyn, jeżeli chodzi o ilość asyst na mecz, ale zajmuje miejsce w górnej części tabeli z 16 asystami na mecz. Oczywiście najwięcej asyst w zespole ma Łączyński co jest dość naturalne, bo kreowanie gry i rozdawanie asyst należy do obowiązku rozgrywającego. Najwięcej asyst rozgrywający Anwilu notuje do podkoszowych (21 asyst do Sobina i 19 do Leończyka). Do siedmiu graczy Łączyński zanotował dziewięć lub więcej asyst i tutaj nie ma większych zaskoczeń. Ciekawe jest natomiast to, że Łączka najwięcej asyst otrzymał od Sobina (4) i Dmitriewa (3). Wykorzystywanie wysokich gracz do dzielenia się piłką to chyba jeden ze znaków rozpoznawczych Milicicia, bo obok Sobina dobrze dzieli się piłką także Leon i Dmitriew. Wracając pamięcią do zeszłego sezonu możemy sobie przypomnieć, że nawet Robert Tomaszek był wykorzystywany w roli asystenta często przy zagrywce rażąco podobnej do elevator doors. W tym sezonie podstawowy center włocławian notuje prawie dwie asysty na mecz i ma na koncie co najmniej trzy asysty do sześciu kolegów z drużyny. Poniżej znajdziecie mapę asyst z wyłączeniem Łączyńskiego, który rozdaje asysty do praktycznie każdego gracza. Żeby wykres był bardziej przejrzysty gracz musiał wykonać co najmniej pięć asyst do innego z koszykarzy żeby znaleźć się na grafice. To, co trzeba podkreślić na samym początku to współpraca między graczami podkoszowymi i między centrami a pozostałymi zawodnikami. Wspominałem już o tym wyżej jak dobrze wygląda współpraca wysokich graczy, szczególnie Leończyka i Sobina. Spora część ataku Anwilu Włocławek przechodzi przez wysokich graczy, którzy grają tyłem do kosza (Sobin, Leończyk) i kończą akcje pod samą obręczą, pół hakiem lub odgrywają piłkę na obwód. Na grafice widać także, kto zdobywa punkt po asystach James’a Washingtona, który rozegrał do tej pory siedem meczów.

anw

wtorek, 28 lutego 2017

PUCHAR POLSKI 2017, pomysł na przyszły i Kamil

     Podsumowując PP , mam mieszane uczucia, zarówno sportowo, organizacyjnie jak i promocyjnie. Można znaleźć wiele pozytywów jak i negatywów tej imprezy.
Już o tym wiele pisano i mówiło się, ja chcę przedstawić propozycję na przyszłość. 
     Mój pomysł na przyszły rok, to jednak 4 zespoły i 2-dniowa impreza, ale zagospodarowana od "rana do wieczora".
    Sportowo, dwa mecze dzień po dniu nie będą żadnym kłopotem dla zespołów, tak jak jest w wypadku 3, co było widać w zeszłym i w tym roku.  W związku z tym  poziom finału powinien być o wiele lepszy. Oczywiście nagrody dla zwycięzców, powinny być godne rangi Pucharu Polski.
   Pierwszego dnia gdy będą na miejscu wszystkie 4-zespoły będzie można bez przeszkód przeprowadzić konkursy dla zawodników, które zawsze cieszą się dodatkowym zainteresowanie kibiców. 
    Widzowie zapewne w komplecie zapełnią halę w czasie imprezy gdy sprzedaż biletów odbędzie się na pojedyncze mecze i  zaproponujemy im dodatkowe atrakcje, występy, konkursy, mecze pokazowe, spotkania itp. Wcześniej np.  można przeprowadzić eliminacje dla wszystkich chętnych w konkursie rzutów za 3pkt.,  zwycięzcy, oprócz nagród np. fajnych butów koszykarskich, zagraliby w finale z uczestnikami PP. W trakcie tych eliminacji , w których zapewne byłoby wielu uczestników, można byłoby zrobić np. jakiś mecz pokazowy, zapewne widzów byłoby o wiele więcej niż w tym roku, z korzyścią dla obu stron i oczywiście promocji koszykówki.
     Te dwa dni powinny być też wykorzystane na spotkanie czy jak kto woli "debatę" o koszykówce, na którą powinni być zaproszeni trenerzy, zawodnicy, menadżerowie, sponsorzy, dziennikarze. itp. Spotkanie ludzi, którym basket leży na sercu. Poważne rozmowy, deklaracje, jak i towarzyskie spotkanie chyba nieskonsolidowanego środowiska, zapewne byłoby dobrze widziane i odebrane. Niestety tegoroczna "debata" była anty-promocją koszykówki.
      Myślę, że powinna odbyć się również klinika trenerska np. z trenerami kadr czy zaproszonym gościem. Klinika, która dałaby możliwość otrzymania licencji trenerskiej. 
      Pomysłów jest ogrom...!!! 
      Trzeba tylko chcieć, mieć cel, pomysł i ludzi. Pieniądze ? Jasne, że bez nich trudno cokolwiek zorganizować, dlatego trzeba juz od dzisiaj ich szukać, spotykać się, rozmawiać, zachęcać i przekonywać. Trzeba przygotować profesjonalny projekt odnośnie zorganizowania przyszłorocznej imprezy. 
      Powinno to być dla wszystkich 2-dniowe Święto Koszykówki. Dlatego tak ważna jest cała otoczka, a na deser FINAŁ i gra o coś , a nie jak Mecz Gwiazd o nic. Teraz rywalizacja towarzyska nikogo już nie interesuje. Musi być poważne granie, rywalizacja o stawkę, o ZDOBYCIE głównego trofeum, a nie zBobycie. 

Oczywiście BRAWA dla Polsat Sport !!! Świetna robota !!! Dziękujemy i prosimy o więcej, bez telewizji i internetu niemożliwe jest obecnie promowanie czegokolwiek.
      
      Na koniec trochę o Kamilu. Wiem, że dla wielu pisanie przeze mnie o moim synie przeszkadza, jest nietaktowne nawet żenujące lub, jak to napisał jeden z uczestników "debaty" "trzeba to ignorować". Moim zdaniem to  tylko źle świadczy o wszystkich, którzy tak piszą, dlatego "znajomym", "obserwującym" oraz hejterom podziękowałem za "internetowej znajomość", co zapewne będzie korzystne dla obu stron... choć przez to stałem się podobno największym BANUJĄCYM...na TT, chyba tak się to określa... :) i to też stało się tematem do dyskusji :)  :)  :)
Kto ma ochotę będzie czytał, kto nie to nie. Kto ma ochotę podyskutować czy wyrazić opinię, proszę bardzo, tylko proszę rzeczowo, a przede wszystkim kulturalnie. Z każdym bardzo chętnie porozmawiam na temat szeroko rozumianej koszykówki.

       Zawsze fajnie jest wrócić na stare śmiecie/śmieci. Kamil ostatni raz w Warszawie grał w 2011 r.  Dlatego też na meczach Pucharu Polski pojawiła się cała rodzina i wielu wielu znajomych. Kamil odwdzięczył się fajna grą, więc i towarzysko było super, co pokazują zdjęcia :)
     Czy w swojej karierze będzie miał jeszcze okazję zagrać np. w warszawskiej Legii ? Mam nadzieję, że tak, kwestia tylko kiedy. Byłoby to zapewne spełnienie jego i moich marzeń. Czas pokaże... 
Na razie "walczy" z wszystkich sił dla Anwilu :)


      





Otrzymał nagrody indywidualne, zabrakło jednak zwycięstwa zespołu, a to jest najważniejsze.




Towarzysko było super, nawet na boisku ... ;)


Na trybunach rodzice, siostra, dziadki, ciocie, wujkowie i znajomi, było wesoło :)




Nawet w tle pozowali dziennikarze ... ;) Pozdrawiam :)



Anwil przegrał w Finale ze Stelmetem Zielona Góra, który został pierwszym w historii  zBobywcą Pucharu Polski. Każdy może się pomylić, ale taki wielBŁĄD nie powinien mieć miejsca,
(przy okazji przepraszam za moje ortograficzne lub stylowe błędy w tym tekście)


Gratulacje dla Anwilu za 2 miejsce.


Powodzenia w lidze :)

Kamil :) :) :) jestem z Ciebie dumny !!!

Pozdrawiam bardzo serdecznie wszystkich , którzy poświęcili swój drogocenny czas na przeczytanie mojego wpisu :)
cdn :)