Naszym obowiązkiem jest wyjście z grupy. Ale paradoks polega na tym, że ten nasz obowiązek będzie zarazem sukcesem. Mamy jednak na tyle zgrany i doświadczony zespół, że nas na to stać.
Łukasz Cegliński: Jakby miał Pan opowiedzieć o reprezentacji Polski koledze np. z Australii, który nie ma pojęcia o naszej ekipie, to co by Pan powiedział?
Jacek Łączyński: Najkrócej: że to nie są chłopcy do bicia.
Łukasz Koszarek powiedział ostatnio, że często gramy fajnie, a na koniec się „obsrywamy”, ale moim zdaniem to już przeszłość. Coraz więcej naszych zawodników gra w silnych europejskich klubach, także w pucharach i oni, a przez to cała reprezentacja, nie mają się czego obawiać. Pewnie, daleko nam do tego, by ogrywać najlepszych, ale ostatnie mecze z Niemcami czy Rosją, drużynami średnimi, na naszym poziomie, pokazały, że z nimi możemy zwyciężać i gonić czołówkę.
Mamy zespół, nie powinniśmy się nikogo bać.
Patrząc na grę – co się Panu w tej reprezentacji podoba?
– Na podstawie turnieju w Hamburgu – pamiętajmy, że to sparingi, przy nich zawsze jest jakieś „ale” – mogę powiedzieć, że plusem tej drużyny jest to, że nie jest oparta na jednym czy dwóch graczach. Mecz z Serbią – świetny Mateusz Ponitka. Niemcy – Adam Waczyński. Rosja – A.J. Slaughter. Codziennie mieliśmy innego lidera, a przecież swoje dokładali pozostali.
Drugi plus to atmosfera, którą buduje się poprzez wygrane. Ewidentnie widać, że ten zestaw graczy się lubi, dobrze się ze sobą czuje – to bardzo ważne, dzięki temu łatwiej grać zespołowo, wszystko się nakręca. Trener Mike Taylor ma do tego dobry charakter, potrafi to budować, a na dodatek już w sparingach stworzyć namiastkę poważnej gry – sposobem motywowania, reakcjami na ławce, krzykiem i klaskaniem, nawet atakiem na sędziów, skakaniem przy linii bocznej. Gracze dzięki temu mieli wrażenie, że każda akcja w ataku i w obronie jest ważna. Tak właśnie będzie już za chwilę na EuroBaskecie.
Inna fajna rzecz, którą zaobserwowałem – mamy coraz większy szacunek u rywali. Może nie wszyscy zwracają na to uwagę, ale ja widzę, jaki jest stosunek przeciwników do naszych graczy. Gwiazdy – Aleksiej Szwied czy Bogdan Bogdanović – podchodzą do Ponitki czy Waczyńskiego, rozmawiają z nimi w trakcie meczu. Widać większy szacunek. Takie małe rzeczy też trzeba budować i to się dzieje.
A jeśli chodzi o konkretne rzeczy na boisku – w jakich elementach robimy postępy?
– Zacznę może od tego, co na turnieju w Hamburgu mi się nie podobało. Zawsze lepiej skończyć na pozytywach.
Pierwszy minus: powrót do obrony. Najbardziej widoczny w meczu z Serbią, momentami był to kłopot ogromny. Brakowało asekuracji, byliśmy rozrzucani nie tylko w klasycznej kontrze, ale także w przedłużonej – rywal znajdował dziurę w obronie, od razu tam podawał. Strasznie dużo punktów straciliśmy przez to spod samego kosza.
W następnych meczach widać było, że trenerzy zwrócili na to uwagę, mniej było tych błędów. Ale wciąż trochę za dużo.
Druga rzecz: obrona przeciwko pick and roll, błędy w defensywie zespołowej. Sama zasłona to współpraca dwóch graczy i w ataku i w obronie, ale grać musi cała piątka. Wszyscy muszą wiedzieć i znać wtedy swoje miejsce na boisku. I u nas w defensywie wielokrotnie brakowało mi myśli przewodniej – np. co ma robić Karnowski i jak mają przesuwać się i pomagać pozostali.
Na koniec minusów, na pewno trzeba wspomnieć o małej ilości kontr, które przecież dają łatwe punkty. Ale znów wiążą się czasami z większą liczbę strat, trzeba więc skalkulować co nam się bardziej opłaca.
W meczu z Serbią była sytuacja, gdy pick and rolla grali Bogdanović z Marjanoviciem – Przemek wykonał drobny ruch w kierunku kozłującego, ale w efekcie znalazł się pomiędzy i ani jednemu nie przeszkodził, ani drugiego nie asekurował.
– Właśnie, i to nie była pojedyncza akcja. Oczywiście, nie wiemy, jakie było założenie trenera, przecież sposobów na grę przeciwko pick and roll jest wiele, ale patrząc na te akcje z boku można było mieć wrażenie, że Przemek nie do końca wie, co ma grać.
Problemem była też współpraca pozostałej trójki, która bezpośrednio nie bierze udziału w grze dwóch na dwóch. Rotacja, zmiana krycia, pomoc – w tym się gubiliśmy. Z drugiej strony zauważyłem wiele dobrego w sytuacjach, w których przegrywaliśmy akcje jeden na jednego z obwodu – wtedy rotacja była dobra, szczególnie obwodowych. Karol Gruszecki, Michał Sokołowski czy Przemek Zamojski przechwycili sporo piłek dzięki zejściom na dół, na linię podania.
Przy zasłonach bywało z tym gorzej.
Wychodzi nam to różnie w zależności od środkowego – Adam Hrycaniuk bardzo dobrze kryje przy pick and rollach, wychodzi wysoko, szybko wraca. No ale niewiele daje w ataku. Natomiast Karnowski, wokół którego może kręcić się ofensywa, w obronie przy pick and rollach jest dużo wolniejszy.
– Oczywiście, to problem. Można powiedzieć, że gdybyśmy połączyli dwóch, trzech graczy w jednego, to mielibyśmy koszykarza wybitnego. Ale to tak pół żartem.
„Bestia” bije się, walczy, jest dynamiczny jak na środkowego, a Przemek, choć jest silnym graczem, w obronie porusza się słabiej, jego intensywność jest gorsza. Inaczej nie będzie. Trzeba więc dostosować sposób naszej obrony do ich możliwości.
Gdzieś pomiędzy nimi jest Damian Kulig, który daje jeszcze inne możliwości grania, takie small ball z rzucającym z dystansu środkowym. Które jest lepsze – z nim, czy to tradycyjne, z Karnowskim?
– Kulig to już doświadczony zawodnik. W ataku da sobie radę i na piątce, i na czwórce. Jego rzuty za trzy powodują wyciąganie na obwód wysokiego co stwarza większą szansę np. Ponitce na zbiórki ofensywne. Jest to rozwiązanie, z którego na pewno będziemy korzystać.
W obronie, myślę, że inaczej musimy kryć np. zasłony z Hrycaniukiem czy Kuligiem ,a inaczej z Karnowskim.
Jeszcze jakieś minusy, czy przechodzimy do plusów?
– Jedno i drugie razem – faule. Bardzo dużo ich popełniamy, ale też sporo wymuszamy. Jednak 24 przewinienia, to średnio 6 fauli na kwartę, trochę za dużo. Dobrze, że sami potrafiliśmy zmusić przeciwnika do fauli i przez to wykonywaliśmy sporo rzutów wolnych, a to bardzo istotny koszykarski element, wielokrotnie decydujący o wyniku. Nasza skuteczność ponad 70 proc. nie jest zła, ale chciałoby się więcej i oby tak było na ME.
Jeśli chodzi o plusy – podoba mi się rozstawienie naszych graczy w ataku przy penetracjach. Gra bez piłki to wielokrotnie klucz do udanej akcji, to pewne zasady ustawień w zależności skąd jest penetracja. Gdy robimy przewagę, to dobrze się ustawiamy, piłka trafia tam, gdzie powinna, są dodatkowe podania, znajdujemy otwarte pozycje. Dobrze się to ogląda, a gdy jeszcze na koniec piłka wpada do kosza to super motywuje zespół.
Drugi plus – mała liczba strat. Naprawdę mała, w Hamburgu z Serbią, Niemcami i Rosją ograniczyliśmy je do ilości, za którą można chwalić. Nie było głupot, zgubionych piłek, z których padały łatwe punkty dla rywali. Tu duży plus dla naszych jedynek.
Inny pozytyw – skuteczność rzutów za trzy punkty i potencjał, jaki mamy pod tym względem. Wiadomo, z rzutem jest tak, że zdarzają się różne dni, ale my na każdej pozycji możemy nimi straszyć, więc oby na ME wpadały trójeczki.
To może być nasza broń i możemy to wykorzystać, natomiast oczywiście nie możemy popadać w skrajność – z Serbami zaczęliśmy od pięciu trafień, a potem zapomnieliśmy, że trzeba grać także do środka. W pierwszej kwarcie oddaliśmy tylko trzy rzuty za dwa, to zdecydowanie za mąło.
Wyobraźmy sobie taką sytuację – gramy pierwszy mecz ze Słowenią, przegrywamy jednym na 7 sekund przed końcem. Jakiej akcji się Pan spodziewa, co w takim momencie powinno być naszym fundamentem?
– No właśnie nie wiem i pewnie nie wie tego żaden przeciwnik. I to dobrze, to efekt tego, o czym mówiłem na początku – mamy kilku liderów, każdy mecz kreuje innego. Najważniejsze, żebyśmy my wiedzieli, co i jak mamy zagrać. No i koniec końców liczy się to, aby piłka wpadła do kosza, choćby tak jak Ponitce w meczu z Rosją, z 10 metrów o tablicę.
Na marginesie – pamiętasz najważniejsze mecze Chicago Bulls? Tam nie zawsze ostatni rzut oddawał Michael Jordan – John Paxson, Steve Kerr, B.J. Armstrong też wygrywali mecze.
A.J. Slaughter, temat zawsze gorący. Jak Pan w tym momencie ocenia jego grę?
– W Slaughterze nie podoba mi się to, że gra w polskiej reprezentacji. On nie jest Polakiem.
Natomiast jest to dobry koszykarz, dla mnie bardziej dwójka niż jedynka, choć w meczu z Rosją wypadł bardzo dobrze i jako rozgrywający, i jako strzelec. Musimy jednak wiedzieć za co go mamy rozliczać, a on sam musi czuć kiedy prowadzić grę, a kiedy być egzekutorem. Jeśli jednak chodzi o klasyczne prowadzenie gry, pozycję rozgrywającego, to wolę, gdy robi to Łukasz Koszarek.
Slaughter jest dwójką, a nie jedynką. Zresztą sam A.J. o tym mówi.
– Tak jest, o to chodzi! Jeden z meczów w Hamburgu zagraliśmy ustawieniem Koszarek – Slaughter i to jest nawet niezły wariant. Ale nie mamy w kadrze trzeciej jedynki i to potencjalny problem, jeśli coś się wydarzy – odpukać: kontuzja lub faule.
Mike Taylor sam przyznaje, że podejmuje ryzyko.
– Bardzo duże ryzyko. Jeszcze gdyby Slaughter i Koszarek grali tylko na zmianę, to problem byłby mniejszy. Ale widać wyraźnie, że jedną z opcji jest ich wspólna gra, a to oznacza więcej minut dla obu, większe zmęczenie itp. Na EuroBaskecie, gdzie grasz pięć meczów w sześć dni, to może mieć znaczenie.
Dwa lata temu na EuroBaskecie Slaughter miał średnio 5,0 asysty na mecz – to dobry wskaźnik.
– Bardzo dobry, oby było tak w tym roku.
Problem ze Slaughterem jest taki, że my nie wiemy, za co go rozliczać. Powtarzają się opinie: „Co to za rzucający, co nie trafia?” albo „Co to za rozgrywający, który nie podaje?” W przypadku Koszarka wszystko jest jasne, wiemy, czego oczekujemy i za co rozliczamy – przy pressingu ma spokojnie wyprowadzić piłkę, ustawić grę, pokazać kolegom miejsce, gdyby zapomnieli, odczytać obronę, znaleźć przewagę, rozrzucić piłkę lub spróbować wejścia, a jak jest sytuacja do rzutu – to rzucić.
A Slaughter? Z Rosją miał 7/9 z gry, rzucił 16 punktów, ale co będzie, jak będzie miał 3/12 jak w jednym z poprzednich sparingów? Co będzie, jak z pozycji jedynki będzie rzucał przez ręce czy w piątej sekundzie akcji, co też mu się zdarzało?
Czy Pana zdaniem dobrze wybraliśmy typ naturalizowanego gracza?
– Generalnie, jeśli już paszporty dajemy, to dawajmy je tym, którzy wyraźnie poprawią grę, pozwolą osiągnąć dobry wynik. My na razie żadnego wyjątkowego wyniku nie zrobiliśmy, a na EuroBaskecie 2015 były mecze, w których Slaughter w końcówkach nie grał.
Nie ma znaczenia, czy mówimy o koszykówce, piłce nożnej czy siatkówce, o reprezentacji czy klubie – moim zdaniem sportowiec z zagranicy, jeśli ma grać, powinien być dwa razy lepszy od Polaka. Dwa lata temu, we Francji, wartości dodanej od Slaughtera nie było widać, na tym samym poziomie mogliby zagrać inni rozgrywający. Miejmy nadzieję,że w tym roku zrobi różnicę.
Kogo wziąłby Pan na trzecią jedynkę reprezentacji?
– W tej kwestii nie rozumiem postępowania Taylora, ale też jego poprzedników – wszyscy popełniają ten sam błąd: nie wychowują kolejnych reprezentacyjnych rozgrywających.
Taylor postawił na Daniela Szymkiewicza, powołał go na zgrupowanie, a później z niego zrezygnował, dziwne.
Zgoda, Daniel nie grałby wiele. Wszedłby może na 2-3 minuty. Ale chłonąłby atmosferę, uczył się EuroBasketu, miał strzał adrenaliny, patrzył, jak ze stresem, napięciem w szatni i na boisku radzą sobie koledzy, widziałby tych kibiców! To jest coś zupełnie innego niż liga, to inna koszykówka. Przeskok między ligą, a reprezentacją jest ogromny.
Jaki Pana zdaniem powinien być cel tej reprezentacji – prezes PZKosz raz mówi o ćwierćfinale, raz o wyjściu z grupy. O gramy?
– Generalnie, mamy sporą sinusoidę oczekiwań – po losowaniu były głosy, że w takiej grupie nie ma szans na awans, teraz, po niezłych meczach w Hamburgu, oczekiwania szybko urosły, mówi się, że wyjście z grupy to minimum.
Jak mówiłem na samym początku – nie mamy prawa nikogo się bać, my musimy z nimi rywalizować. Naszym obowiązkiem jest wyjście z grupy.
Z drugiej strony nie bądźmy ignorantami, mamy silną grupę, paradoks polega na tym, że ten nasz obowiązek będzie zarazem sukcesem. Mamy jednak na tyle zgrany i doświadczony zespół, że nas na to stać.
Ciężko nam się o tym celu rozmawia, bo z jeden strony wyjście z grupy, z drugiej wymarzony ćwierćfinał, który byłby progresem w stosunku do poprzednich mistrzostw. Przecież jak dojdziemy tylko do 1/8 finału, to będzie znaczyło, że stoimy w miejscu.
– Ale grupę teraz mamy trudniejszą niż we Francji. Ludzie chcą jasnego celu i kryterium oceny, ale to nie może być takie jednoznaczne.
Są podejścia skrajne – jeden powie, że za turniej, na którym przegrasz cztery zacięte mecze i nie wyjdziesz z grupy, można pochwalić. Za walkę, za styl itp. Drugi powie: mam gdzieś styl, liczą się wygrane – jak wyszliśmy z grupy dwa lata temu, to teraz też musimy. Jak nie – będzie krok wstecz i kropka.
– Bliżej mi do tego pierwszego. Drużyna może grać dobrze, tylko czegoś jej zabraknie – jednego, dwóch rzutów, gwizdków, sekund itp. Tak po prostu jest, nie można wtedy przekreślić całego meczu i gry, trenera i zawodników.
Natomiast są ludzie, i ja ich rozumiem, patrzący tylko na ostateczny wynik. Mało tego – można powiedzieć, że oni mają rację, bo sport to przecież właśnie wynik. Ostateczne kryterium. Piękno, styl się nie liczą. I naszej koszykówce potrzebne są właśnie wyniki – jak rybie woda.
Łukasz Koszarek mówi: „Nauczmy się brzydko wygrywać’.
– Jestem za, grajmy fatalnie, ale wygrywajmy. Zwycięstwo zawsze jest nadrzędne, choć porażka czasem nie przekreśla niezłej gry.
Mike Taylor ma zostać trenerem reprezentacji bez względu na wynik na EuroBaskecie. To dobrze?
– Nie.
Mistrzostwa Europy to turniej, na którym mamy ocenić grę reprezentacji. Przez pryzmat wyniku lub stylu gry – o dwóch podejściach już mówiliśmy, zakładam, że fachowcy w związku przyjmą jasne kryteria i dokonają analizy. Oceniać powinno się drużynę, a także pracę trenera.
I może się okazać, że do celu zabrakło niewiele, bo zawodnik nie trafił rzutu lub popełnił błąd kroków, a może się okazać, że przegraliśmy przez błąd trenera, złą zmianę itd. Ale to wszystko, cała ocena, w oczywisty sposób może nastąpić tylko po mistrzostwach, a nie przed nimi.
Oczywiście słyszę argumentację o tym, że trener powinien zostać tak czy inaczej, bo zaraz zaczynamy mistrzostwa świata. Nie przekonuje mnie ona, bo raz, że czasem nowa miotła, nowy trener, potrafi drużynie pomóc, ale dwa, co nawet ważniejsze, my wcale nie musimy robić rewolucji. Wojciech Kamiński to asystent Taylora gotowy to kontynuowania pracy z obecną kadrą.
Ale to tylko dywagacje – życzę reprezentacji, trenerowi Taylorowi, żeby zagrała jak najlepiej, żeby wygrywała. To najważniejsze.