Jacek Łączyński: Tak, jest źle. Nie jestem w środku i dokładnie nie wiem, dlaczego są kłopoty i jakie są możliwości, ale dużo czytam i obserwuję. Nie staram się szukać dziury w całym, patrzę na fakty. Polska reprezentacja nie odnosi sukcesów, młodzieżowe reprezentacje grają o 17. miejsca, kluby nie odgrywają żadnych ról w europejskich pucharach. Nie ma systemu szkolenia, co trener to inna koncepcja, są ciągłe kłopoty z SMS , w klubach pracuje się na wynik teraz i już, bo trenerzy nie są motywowani do szkolenia na przyszłość. Liczy się walka o teraźniejsze laury i nagrody. Od ponad dekady nie potrafimy „wychować” polskiego trenera, który poprowadziłby naszą reprezentację. Robią to zagraniczni, nie osiągając żadnych sukcesów, nasi przecież też by tak potrafili. To temat rzeka. Trzeba wreszcie zastanowić się dlaczego tak się dzieje, gdzie robimy błędy, jak możemy to wszystko naprawić i jak sprawić, żeby znów był boom na koszykówkę, żebyśmy osiągali sukcesy. Ostatni taki zdarzył się w 1997 roku. Wtedy niestety dobrze nie wykorzystaliśmy tego, że kosze pojawiały się na podwórkach, działkach, wisiały na domach, słupach czy garażach. Stało się tak za sprawą dostępności do oglądania NBA, sukcesu naszej reprezentacji na ME czy popularyzacji np. przez powstanie programu koszykarskiego „Rzut za 3”, który miałem przyjemność prowadzić z Bartoszem Obuchowiczem, aktorem, a wtedy 12-latkiem.
Jego nazwa – co warto zdradzić – wzięła się od tego, że jest pan pierwszym zawodnikiem, który trafił pierwszy rzut za 3 punkty w oficjalnym meczu w Polsce. Pamięta pan szczegóły?
Jacek Łączyński: Wyszło trochę przypadkiem. Zapowiadano, że po igrzyskach w Los Angeles w 1984r. wprowadzony będzie przepis z NBA, czyli rzuty za 3 punkty. Miało to uatrakcyjnić koszykówkę, pomysł sprawdził się w 100%. W styczniu organizowano Turniej Wyzwolenia Warszawy i kilka dni wcześniej przyszła informacja, że będziemy na tej imprezie „testować” nowe rozwiązanie. Pierwszego dnia równocześnie reprezentacja młodzieżowa Polski grała mecz na AWF-ie, a my Legia w Pruszkowie na zburzonej już hali Znicza z AZS-em Warszawa. Od początku meczu kilku zawodników próbowało oddać celny rzut z 6,25 metra. Szczęście uśmiechnęło się do mnie, wtedy jeszcze nie wiedziałem, że byłem tym pierwszym.
Czyli nie było żadnej euforii, gratulacji i pamiątkowych dyplomów.
Jacek Łączyński: Nie, spiker przed meczem wytłumaczył krótko, że będzie nowy przepis, a po celnym rzucie wrzawy nie było, po prostu jakaś nowość. Fakt, że później kibice emocjonowali się tymi rzutami, a trenerzy mieli kłopot z niektórymi zawodnikami, bo każdy chciał zaliczyć trójeczkę. Następnego dnia w gazecie napisali, że historyczną pierwszą trójkę trafił... Marek Łączyński. Dziennikarze czasami mylili nasze imiona z Markiem Sobczyńskim, kolegą z zespołu. Tak się składa, że mój starszy brat też ma na imię Marek, więc potem chodził dumny z gazetą, że niby to on jest tym pierwszym (śmiech) Ten celny rzut przyczynił się do tego, że poprowadziłem program „Rzut za 3”. Zadzwonił do mnie Karol Stopa z redakcji sportowej nowo powstającego TVN-u, proponując mi prowadzenie programu o koszykówce, który miał realizować Waldemar Heflich. Panowie wpadli na pomysł programu, w którym trener będzie uczył koszykówki młodego chłopca w scenerii amerykańskiej ulicy. TVN miał prawa do pokazywania wielu spotkań NBA i nasz program fajnie to uzupełniał. Popularność programu była bardzo duża, zresztą, co miłe, odczuwam to wielokrotnie do dzisiaj, gdy znajomi go wspominają.
Był pan przez wiele lat trenerem, głównie grup młodzieżowych, ale już w tym zawodzie nie pracuje. Dlaczego? Pan nie chce czy nie ma propozycji?
Jacek Łączyński: Jasne, że chciałbym być trenerem, bo to jest mój żywioł i to chyba potrafię robić najlepiej. Prawie 6 lat czekam na telefon... choć przepraszam, zadzwonił wcześniej, od zespołu Mawi-Motor występującego w Warszawskim Nurcie Basketu Amatorskiego, w którym sam jeszcze trochę grałem po zakończonej karierze. Nawet kiedyś miałem rekord trafionych za 3 w jednym meczu - 13. Prowadzę ten zespól, byliśmy raz drudzy, robimy wszystko, żeby wygrać. Nie dano mi wielu szans na sprawdzenie się w seniorach. Pomimo tego, że przeszedłem cały cykl szkolenia od 10-latków do dorosłych koszykarzy, pracowałem z wieloma reprezentantami Polski w różnych kategoriach wiekowych, zdobyłem Mistrzostwo Polski juniorów w dwóch klubach, z Legią Warszawa i Prokomem Treflem Sopot, byłem asystentem w reprezentacjach młodzieżowych. Moja przygoda z dorosłą koszykówką trwała sezon w PLK jako asystent Arka Konieckiego w Old Spice Pruszków oraz chyba 2-3 miesiące jako główny trener pierwszoligowej Legii Warszawa na kilka kolejek przed zakończeniem sezonu zasadniczego. Wtedy nie było wyników, nie było pieniędzy, nie było czasami... ogrzewania na hali, a na jeden z meczów pojechaliśmy w szóstkę i to tylko juniorami. Udało nam się jednak zająć 8. miejsce, ale przegraliśmy w play-off z Turowem Zgorzelec, który miał już finanse na ekstraklasę. Jak widać, nie było tego za wiele. Dlaczego? Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć, choć trochę się domyślam, ale nie powiem (uśmiech)
Myślałem, że pan sam wolał pracować z młodzieżą, nie z seniorami.
Jacek Łączyński: Praca z młodzieżą jest bardzo satysfakcjonująca. Uczenie, kształtowanie, doskonalenie. Również odpowiedzialna, bo często jesteś ogromnym autorytetem i uczysz życia. Zaczynałem od dzieciaków, by zobaczyć, jak wygląda ta praca i czy się nadaję. Obecnie bardzo często trenerami w seniorach stają się kończący karierę zawodnicy, to duże ryzyko, ale wielu się udaje. Ja chciałem iść małymi kroczkami. Bardziej szkoliłem niż trenowałem, miałem swoją filozofię. Na początku wiele meczów młodzików wysoko przegrywałem, ale z tą samą grupą później odnosiłem sukcesy, a zawodnicy grali w reprezentacjach młodzieżowych i seniorskiej Legii. Ci którzy ze mną wygrywali wcześniej znikali z koszykówki. Po zdobyciu z juniorami Legii Mistrzostwa Polski juniorów - po 30 latach - myślałem, że dostanę szansę pracy z seniorami. Nie byłem niestety... w pewnych koleżeńskich układach i tak się nie stało, A jako, że mój syn Kamil dorastał, znów wróciłem na sam dół piramidy i założyłem dla niego szkółkę JŁ.Sport.
Czy to nie za duża inwestycja i presja na dziecko?
Jacek Łączyński: Kamil wcześniej tańczył w zespole ludowym. Opowiadał kiedyś? (śmiech) To był przedsionek wielkiego Mazowsza. Był bardzo sprawny, więc obsadzany do wszystkich tańców. Bardzo chcieli go zatrzymać, wróżyli karierę , jednak zaczął go pasjonować sport. Świetnie pływał, zaczął trenować siatkówkę, ale grał we wszystko, spał z piłkami. Widać było że tak jak ja kocha sport i tak nam zostało do dzisiaj. Chodził na moje mecze młodzieżowe, wyjeżdżał na obozy, pomagał chłopakom, nosił ręczniki i bidony (śmiech). Rzucał na bocznym koszu. Widziałem, że ma smykałkę, więc uznałem, że najbliższa koszula ciału i tak powstała szkółka, w której chciałem przypilnować jego prawidłowego rozwoju.
Taka szkółka to ciekawy przykład na relacje ojca będącego byłym sportowcem z synem, który zaczyna przygodę ze sportem. Czy takiemu potomkowi byłego zawodnika jest trudniej? Słyszałem dwie opinie – jedna mówi, że lepiej jeśli ojciec się na sporcie nie zna, bo nie będzie się wtrącał, oczywiście jeśli nie jest wariatem, ale to margines. A druga, że lepiej jeśli ojciec jednak ma o sporcie pojęcie, bo może coś podpowiedzieć.
Jacek Łączyński: W momencie powstawania szkółki i Kamil, i ja byliśmy już przekonani, że on będzie grał w koszykówkę. Jasne, że praca z własnym dzieckiem w grupie nie jest łatwa, uczyłem się na treningach i meczach traktować go jak jednego z grupy. Choć często rodzice innych chłopców, szczególnie mamusie, mówiły mi, żebym tak często nie zwracał mu uwagi, czy krzyczał, bo przecież i tak jest najlepszy (uśmiech). Kamil traktowany był jak każde inne dziecko, czyli przede wszystkim sprawiedliwie, bo to w pracy trenerskiej jest bardzo ważne. Więcej kłopotów miałem, gdy nasze drogi zeszły się jeszcze raz po paru latach w liceum OSSM Warszawa.
Źródło: Materiały prasowe
Jacek Łączyński z synem Kamilem, także koszykarzem
Jakie kłopoty?
Jacek Łączyński: Wtedy miał trochę ciężej, a ja wiele rozterek. Na pewno się wyróżniał, ale ja jako ojciec wymagałem od niego dwa razy więcej. Czasami „wylatywał” z treningów (śmiech) Albo miał dodatkowe ćwiczenia. Czasami gdy wracaliśmy do domu wypominał mi lub z gniewem pytał: „- Tata, ale czemu ja biegałem pięć długości boiska, a inni tylko trzy?” „ dlaczego mnie wyrzuciłeś z treningu, inni zrobili to samo?”. To były trudne pytania. Teraz wydaje mi się, że jednak byłem dla niego trochę niesprawiedliwy, że czasami przesadzałem. Ale nie chciałem, żeby ktoś zarzucił mi, że traktuję go inaczej od innych. Myślę, że po tylu latach nikt z zawodników i rodziców mi nie zarzuci, że faworyzowałem swojego syna.
Pracował pan też w klubach bez Kamila np. w Sopocie i osiągał pewne sukcesy.
Jacek Łączyński: Tak, w Sopocie współpracowałem z trenerem Janem Jargiełło. Miałem fajną grupę chłopaków, ciężko pracowaliśmy, starałem się jak najwięcej czasu poświęcać na szkolenie indywidualne, nie przeszkodziło to jednak zdobyć w 2008 roku mistrzostwa Polski Juniorów. Prowadziłem też zespół 2-ligowy, w którym ogrywali się m.in. Przemek Zamojski czy Sławek Sikora , obecni zawodnicy PLK. Myślałem, że dostanę szansę, po rozpadzie Prokomu na Asseco i Trefl, objęcia pierwszego zespołu Trefla Sopot. Niestety, wybrano innego, swojego, a ze mnie chyba trochę uszło powietrze, bo powtórzyła się sytuacja z Legii.
Ale za to był pan w Szkołach Mistrzostwa Sportowego...
Jacek Łączyński: Tak, niestety za sprawą papierków z wieloma kłopotami. Po zakończeniu kariery pan Kajetan Hądzelek poszedł na rękę nam zawodnikom. Mieliśmy kończyć zaocznie 3-letnie studia z papierami „trenera koszykówki” i licencjatem. Niestety potem okazało się, że zostaliśmy tylko trenerami. choć miałem papier, w którym stwierdza się, że jestem również... nauczycielem. Skomplikowane to było i były z tym kłopoty, bo papierek to ważna rzecz. Zostałem trenerem SMS w Kozienicach, gdzie po 2 miesiącach... zakończyłem swoją pracę, podobno z braku odpowiedniego papierka. Prawda chyba jednak była inna. Wiele spraw organizacyjnych nie podobało mi się, o czym oczywiście głośno mówiłem, więc... Później pracowałem w SMS Warszawa, Karol Gruszecki, Marcin Nowakowski, Kamil Łączyński obecnie grający w PLK, reprezentanci Polski, byli wtedy uczniami tej szkoły. Warunki mieliśmy rewelacyjne, super pracowaliśmy, wszystko organizacyjnie szło bardzo dobrze, niestety po roku zaczęły się jakieś dziwne ruchy personalne, co oczywiście po swojemu szczerze skomentowałem i… straciłem pracę. Dostałem jeszcze propozycję z SMS Sopot, pierwsze dwa lata było ok. Problemy zaczęły się przy kolejnym naborze, miałem wtedy zdanie, że z kandydatów nadaje się do SMS jeden, może dwóch, ale trzeba było stworzyć klasę, więc.... przyjęliśmy ponad 10. No cóż, to była moja praca, zarabiałem na życie, więc się zdecydowałem, a potem żałowałem, bo wszystko poszło na moje nazwisko.
Nie było wyników, ale sam pan mówił, że wyniki przecież nie są ważne, bo gdy są wyniki, to zawodnicy i rodzice myślą, że ci gracze będą gwiazdami.
Jacek Łączyński: Różnie z tym bywa, nie ma reguły. Mimo zdobywanych przeze mnie mistrzostw do tej pory twierdzę, że początkowe sukcesy w grach zespołowych nie są najważniejsze, choć pozwalają lepiej pracować. Na początku trzeba szkolić, szkolić, a nie trenować. Oczywiście jedno nie wyklucza drugiego, czyli nauczanie i doskonalenie indywidualne oraz osiąganie sukcesów zespołowych. Ale muszą być zachowane odpowiednie proporcje. Trzeba pamiętać, że „czego się Jaś nie nauczy tego Jan nie będzie umiał.” Oczywiście dla dzieciaków i rodziców ważne są zwycięstwa, ale trzeba im tłumaczyć co jest teraz dla nich dobre, a co jest lepsze na później. Trzeba od początku być uczciwym w stosunku do nich, do ich przyszłości i rozwoju. Za często również rodzice widzą w swoich dzieciach niespełnione marzenia o swojej karierze sportowej i zamiast pomagać przeszkadzają, zarówno samemu dziecku jak i trenerom, Ci drudzy natomiast za często obiecują złote góry, a potem jest rozczarowanie.
W jednym z wywiadów sędzia piłkarski Rafał Rostkowski powiedział, że największym problemem futbolu młodzieżowego są rodzice. A w koszykówce?
Jacek Łączyński: Byłem kilka razy na młodzieżowych rozgrywkach piłki nożnej i przeraziłem się. Dobrze, że rodzice stali po przeciwnych stronach boiska. (śmiech). Wspomniałem już wcześniej, że „można zagłaskać na śmierć”, wiem, że rodzice chcą dobrze dla swoich dzieci. Ale jeśli naprawdę pragną, żeby odnosiły one gdziekolwiek sukcesy muszą zaufać tym, w których ręce ich oddają. Oczywiście mogą kontrolować i sprawdzać ich pracę oraz jej efekty, muszą rozmawiać o postępach ich dziecka, ale nie powinni wywierać dodatkowej presji zarówno na dziecku jak i trenerze.
A jak pan się zachowywał, gdy to nie pan trenował drużyny Kamila i był tylko obserwującym sytuację rodzicem?
Jacek Łączyński: Nigdy nie powiedziałem złego słowa na jego trenerów. Mówiłem zawsze: „Masz wypełniać to, co wymaga od ciebie trener, czy to ci się podoba czy nie.”. Teraz też tak mówię. Najgorsze co może zrobić rodzic to krytykować trenera przy dziecku. Wtedy pryska autorytet, co powoduje że nie ma współpracy, nie ma odpowiedniej pracy i postępów. Bardzo wiele razy słyszałem od rodziców i dzieciaków, że ich trener robi błędy, jest niesprawiedliwy, słaby. Zadaję od razu wtedy pytanie: a może problem leży u was? Lub: to po co u niego trenujecie? Przecież to jest bez sensu, wszyscy się męczą, szkoda czasu.
Duża część środowiska odbiera pana jako obrońcę syna. Zdaje sobie pan z tego sprawę?
Jacek Łączyński: Niech ktoś mi pokaże, że napisałem kiedyś, że Kamil jest najlepszym rozgrywającym w Polsce albo że nie ma wad. Ja piszę o faktach, nie oceniam go, zachowuje to dla siebie. Napisałem kiedyś, co myślę o decyzji trenera kadry Mike'a Taylora, że powołał Roberta Skibniewskiego do kadry po jego 6-miesięcznym rozbracie z koszykówką. To była krytyka szkoleniowca, że zachował się niemoralnie w stosunku do innych zawodników. Oczywiście odbiór mógł być tylko jeden: bronię syna. A przecież tak samo napisałbym, gdyby chodziło np. o centra. Zresztą można przeczytać na moim blogu, kiedy parę lat temu oceniłem dwóch naszych zawodników za rezygnację gry w kadrze. Tak samo było, gdy skrytykowałem decyzję z obcokrajowcem na pozycji rozgrywającego. Mówiłem, że to nic nie daje polskiej koszykówce, że jest oszukiwaniem wszystkich. Przecież wiedziałem, jakie będą komentarze. Ale dla mnie podpisywanie kontraktu na reprezentowanie kraju przez zagranicznego zawodnika i otrzymanie obywatelstwa za nic nie jest fair. Ostatnio jeden z dziennikarzy czy ekspertów, powiedział, że statystyki Kamila nie powalają na kolana. Informacja poszła w świat, a fakty były takie, że były najlepsze od lat – 9 punktów, 5.6 asysty - i że wtedy był 3. w lidze pod względem asyst i przechwytów, najlepszy wśród Polaków. Dlaczego nie wspominano o tym, tylko o klękaniu. Nie mówię już o ogromnym artykule „Zakaz pisania o Kamilu, bo tata się złości”, czy coś w tym rodzaju. Zupełny brak profesjonalizmu.
Piotr Kieplin Pressfocus
Syn Jacka Łączyńskiego, Kamil w meczu Anwilu Włocławek ze Stelmetem Zielona Góra.
Zdarza się, że Kamil dzwoni lub napisze coś w stylu „tata, daj spokój”?
Jacek Łączyński: Raczej patrzy pod kątem moich emocji, czyli „po co się denerwujesz?” Czasami pośmieje się. Chyba wychodzi z założenia, że to zdanie ojca, że mam prawo je wypowiadać, bo się na tym znam, a on nie musi ze wszystkim zgadzać. Czasem mówi: „Jeśli będą chcieli, to i tak będą pisać co będą chcieli, takie czasy?” Chyba ma rację.
A często rozmawiacie o koszykówce?
Jacek Łączyński: Rozmawiamy po każdym meczu. Czasami się wścieka. Rozmowa jest szczera, nie chwalę za coś, co jest oczywiste, ale doceniam dobre akcje, mówię o błędach, choć on przecież sam dobrze wie jakie zrobił i dlaczego. Czasami staram się coś doradzić, Wycinam wideo, wysyłam mu, pokazuję, analizujemy. Jest super.
Oj, ma przekichane...
Jacek Łączyński: Ma? (śmiech) Trzeba jego zapytać. Ale chyba nie za bardzo. Myślę, że cieszy się z tego, że mu kibicuję. Oczywiście zdarza się, że mówi : „tato, nie teraz, jutro albo za 2 dni. Poczekaj, sam obejrzę kilka razy mecz i wtedy pogadamy, ale nie za dużo, ok?”
Uczył go pan radzenia sobie z porażkami?
Jacek Łączyński: Nie, uczyłem go życia. Mówiłem: „ Jeśli jeszcze nie potrafisz, to jeszcze nie możesz wygrać." Nie dawałem mu forów. Mówiłem, że nikt mu nic nie da za darmo, trenuj i pracuj wtedy masz szanse wygrać. Moje motto, które mu przekazywałem to „jak walczysz, możesz przegrać, jak nie walczysz, to już przegrałeś”. On zawsze walczył o zwycięstwo, a sport nauczył go wstawać szybciej po porażkach, życiowych również. Podziwiam go jak „podniósł” się po trzech ciężkich kontuzjach, trzech poważnych operacjach. Trzeba oczywiście pamiętać, że do sukcesu prowadzi droga usłana porażkami, z których jednak trzeba wyciągać wnioski, a nie uczyć się ich.
Skończył pan karierę z powodów zdrowotnych, pana syn też miał wiele kontuzji. Myślał pan kiedyś, że to być może genetyczne uwarunkowania?
Jacek Łączyński: Faktycznie, przez całe życie koszykarskie miałem jakieś problemy z kolanami. Zaczęło się od martwicy kolana w siódmej klasie szkoły podstawowej. Lekarz powiedział moim rodzicom, że ze sportu będę mógł uprawiać tylko szachy i wędkarstwo. Płakałem długo, ale na szczęście rodzice nie uwierzyli w to i grałem przez 20 lat... Ale zakończyłem karierę za wcześnie i to w momencie, gdy byłem w dobrej dyspozycji, miałem dużą szansę gry na mistrzostwach Europy w 1991 roku. Często myśli się o genach – tych dobrych i tych złych. Ci co pamiętają jak ja grałem, mówią, że Kamil też jest myślącym koszykarzem. Miłe to. Ale tak samo przypominają o kontuzjach, które też tak jak i mnie nie ominęły Kamila. Mam nadzieję, że to już przeszłość.
U pana to był też pech czy np. sprawy przeciążeniowe?
Jacek Łączyński: Chyba wszystkiego po trochu. Po prostu ten typ tak miał. Bardzo tego żałuję, bo pewnie byłbym jeszcze lepszym koszykarzem. Kamil też stracił kilka sezonów.
Uważa pan, że w tych czasach miałby pan dłuższą karierę?
Jacek Łączyński: Pewnie tak. Medycyna od tamtego czasu szalenie poszła do przodu. Teraz mamy USG, rezonansy, artroskopię, wtedy lekarz mówił „otworzymy, zobaczymy”
Pan też był rozgrywającym i ma doświadczenie z gry na tej samej pozycji co syn, ale czy można porównać koszykówkę w latach 80-tych i obecnie ?
Jacek Łączyński: Trudno porównać, były np. inne przepisy. Gdy ja grałem, to na akcję było 30 sekund, na przejście na połowę ataku 10 sekund. Trenerzy mówili: odpoczywajcie w ataku (uśmiech) Teraz wszyscy każą biegać, grać szybko, żeby wykorzystać w pierwszych sekundach luki w obronie i słusznie, wtedy przecież obrona dopiero się organizuje. Teraz koszykówka jest bardziej atletyczna, siłowa, jest więcej bezpośredniej walki fizycznej. Przez to zawodnicy graja maksymalnie po 20-30 minut. Kiedyś graliśmy ligę w sobotę i niedzielę, dwa mecze pod rząd i to z dojazdami. Teraz nie rozumiem, dlaczego zawodnicy graja po 4 mecze w miesiącu. Płacić za trenowanie? Dla mnie bez sensu. Jak mamy popularyzować koszykówkę, jak utożsamiać się ze swoimi klubami i zawodnikami skoro w miesiącu oglądamy ich 2 lub 3 razy we własnej hali?
Piotr Kucza newspix.pl
Jacek Łączyński po zakończeniu kariery zajmuje się m.in. komentowaniem meczów koszykówki.
KIM JEST JACEK ŁĄCZYŃSKI?
Rocznik 1963. Były polski koszykarz, który prawie całą karierę spędził w Legii Warszawa. Autor pierwszego trafienia za 3 punkty na polskich parkietach. Występował w reprezentacji, karierę zakończył po kontuzjach w wieku zaledwie 30 lat. Pod koniec XX wieku prowadził popularny program telewizyjny Rzut Za Trzy w stacji TVN. Był trenerem zespołów młodzieżowych, dwukrotnie zdobywał z nimi mistrzostwo Polski juniorów. Założył klub dla syna Kamila, który później dotarł do ekstraklasy i zagrał w reprezentacji Polski. Obecnie syn występuje w Anwilu Włocławek, a ojciec jest trenerem personalnym, komentatorem telewizyjnym, prowadzi bloga i aktywnie udziela się w mediach społecznościowych.
Jakub Wojczyński
Co o tym sądzisz? Wypowiedz się na forum!
Napisz komentarzWyraź swoją opinię!